Jak to się w Wilkowyjach pomodlili
Pomijam milczeniem „misyjność” i „przesłanie końcowe”, które zabrzmiało cokolwiek jak próba budowy kolejnego Frontu Jedności Narodowej. Leżałem na podłodze ze śmiechu, gdy pokazywano dzielenie stanowisk w przyszłym rządzie, sformowanym już z udziałem Polskiej Partii Uczciwości.
Zresztą groteskowe jej przedstawienie dyskredytuje nie tyle polityków, sięgających po różnorakie hasła, ile raczej samą ideę uczciwości w życiu publicznym i społecznym. Skoro można śmiać się z niej w telewizji, to cóż ona znaczy w codzienności zwykłego Polaka? Najtrudniej było mi jednak utrzymać powagę, gdy zaprezentowana została reakcja duchowieństwa, z biskupem ordynariuszem i biskupem-nominatem na czele, kiedy wysłuchali w telewizji, że oto języczkiem uwagi politycznej władzy po wyborach zostanie rzeczona PPU z proboszczowym (a teraz już biskupim) bratem u steru rządów. Głębokie westchnienie rozległo się jak plebania długa i szeroka, a senatorski brat zaproponował modlitwę za „biedną naszą ojczyznę”, bo on jak nikt zna swojego brata. Bo przecież każde dziecko w Polsce wie, że biedny nasz kraj, gdy nie wygra ten, co „powinien”. Czyżby mieli jakieś przecieki? – pomyślałem. Za chwilę bowiem miał się rozpocząć wieczór wyborczy. I tutaj – skucha (tak przynajmniej się wydawało).
Dla tych, co mają już w bród, dla tych, co wiernie czekają
Przygotowany był już i urobiony naród, że oto po raz kolejny trzeba będzie żałobę ogłaszać, że lud do demokracji nie dorósł. Przyznam się, że kiedy słyszę to stwierdzenie, jakoś nieopatrznie kojarzę sobie w moim biednym móżdżku, iż oznaczać to może tylko jedno – władcy zostali odsunięci od władzy. A tymczasem sekundę po 21.00 okazuje się, że jednak zwycięstwo przewodniej siły obywatelskiego narodu. Jednoprocentowe, ale zawsze to coś. No i wyszła kicha. Bo jeśli przygotowało się już lud, że wygra nie ten, co potrzeba, to lud natychmiast uznaje, że przewodnia siła obywatelskiego narodu jest tym właśnie nieszczęściem, co spadło na nasz kraj jak szarańcza i zaraza razem wzięte. Nie martwcie się jednak, czciciele „Rancza”, że kolejnej serii nie będzie. Będzie, bo już nad ranem okazało się, że jednak wygrali ci, których do tej pory dławił szklany sufit. Więc przepowiednia się sprawdziła i można liczyć jeszcze na tantiemy. Choć szaleństwo w wyborczą noc tańcowało. Najpierw Leszek Miller postanowił przedstawić zmarłego gen. Jaruzelskiego jako ofiarę stalinowskich represji. Co prawda polska zasada mówi, że o zmarłych nie mówi się nic lub dobrze, jednak wobec tak histo(e)rycznego blagierstwa nie sposób przejść do porządku dziennego. Skoro „represjami stalinowskimi” było karierowiczostwo w komunistycznych strukturach, donoszenie na „swoich” w LWP w ramach czystek rasowych oraz brak odpowiedzialności za Grudzień 1970 i stan wojenny, to najbardziej uciskanymi winni być okrzyknięci tacy „dysydenci”, jak chociażby Jakub Berman czy Julia „Luna” Brystygierowa. Czekam z niecierpliwością na dalsze „rewelacje” pana Leszka. Potem – była już tylko równia pochyła. Miło było patrzeć, jak Palikot oskarża wszystkich o wszystko z Kwaśniewskim na czele. Miło było słuchać krętaczenia, jak to utratę sześciu mandatów w Parlamencie UE należy uznać za sukces, a wyrównanie wyniku przez PiS – za „dotkliwą porażkę”. Jak przegrani proponują „partnerskie koalicje” wygranym, dyktując im warunki itp. Głupota goniła głupotę, skorpionik za skorpionikiem wbijał jadowite żądło we władny odwłok… A jeszcze ta reakcja „duchowieństwa wilkowyjskiego” w tle.
Jak żyć, w co wierzyć, co jeść
Przyglądając się jednak na poważnie „sytuacji po bitwie”, muszę przyznać, że nie do końca jestem przekonany o zwycięstwach tych czy innych. Gromkie zapewnienia ze wszystkich stron o dobrym starcie do następnych wyborów nie przekonują mnie zbytnio. Dlaczego? Ze względu na frekwencję. Otóż do urn poszła niecała ćwiartka tych, co mogą głosować. Oznacza to jedno – przy wyborczych urnach znaleźli się ci, którzy stanowią tzw. żelazny elektorat każdej partii. Z jednej strony to dobrze, gdyż pokazuje realny potencjał większości sił politycznych. Ale nie jest to wróżba zbyt optymistyczna, jeśli chodzi o wybory krajowe. Elekcja władz samorządowych czy krajowych jest zawsze „silniej” obsadzona frekwencją. Można przypuszczać, że wówczas do lokali wyborczych pofatyguje się przynajmniej o 20% więcej społeczeństwa, niż było to teraz. Być może tendencja okaże się trwała, ale nie mam pewności. Wyborcy, którzy nie stanowią żelaznego elektoratu, z natury swojej są albo doskonale urobieni przez media, albo też stanowią grupę, która nie jest zainteresowana jakąkolwiek zmianą. I to nie z powodu ciemnych interesów, ale raczej z przyzwyczajenia i dostosowania się do istniejących warunków. Dla tej części naszego społeczeństwa nie przedstawiają wartości hasła ideowe czy też potyczki na górze. Dla nich najważniejszy jest święty spokój. I o to będą walczyć. Może ich poruszyć jedynie cud. Choć i cud zawsze można jakoś zinterpretować.
Dzielna pani bój toczy srogi z zabobonami
Przy okazji bowiem euroelekcji okazało się, że w większości krajów unijnych do głosu zaczęły dochodzić bardzo mocno elementy eurosceptyczne (eufemistycznie nazywając). Przykład Francji jest tutaj wręcz modelowy. Wygrana Frontu Narodowego byłaby dobrym prognostykiem tylko wówczas, gdyby spór utrzymany został na płaszczyźnie ideowej. Niestety media zagraniczne, a za nimi polskie, już w parę godzin po tym wydarzeniu ustawiają je na płaszczyźnie niezadowolenia ekonomicznego. Jak donoszą bowiem, rządy poszczególnych państw postanowiły a to obniżyć podatki, a to zaostrzyć prawa imigracyjne. Udowadnianie, że wygrana to tylko kwestia ciepłej wody w kranie nie jest podyktowane li tylko strachem przed elekcjami krajowymi. Jeśli społeczeństwo łyknie, że idzie o wygodę, to otrzymawszy bonusy, wybierze dotychczasowe establishmenty. A wówczas można będzie powetować sobie dzisiejsze straty. Jeśli jeszcze „demokratyczne społeczeństwo” zrozumie, że w całej Europie będą się z niego śmiać, wówczas kolejna kadencja będzie już w kieszeni. Jak napisał Giuseppe Tomassi di Lampedusa: „Wiele się musi zmienić, aby wszystko pozostało po staremu”.
Ks. Jacek Świątek