Jako źródła światła…
Dla F. Matuszewskiego rymarstwo to zawód rodzinny - uprawiali go: dziadek, ojciec, teść i trzech braci. Ojciec pana Franciszka pracował jako czeladnik u rymarza dziedzica Szlubowskiego. Potem już jako samodzielny rzemieślnik obsługiwał okoliczne dwory: w Borkach, Branicy, Wrzosowie, Żabikowie.
– Marzyłem o innym fachu – stolarstwie – wyznaje pan Franciszek. – Jednak moja młodość przypadła na czasy wojny i okupacji. W wieku 14 lat musiałem podjąć pracę, żeby nie zostać wywiezionym na przymusowe roboty do Niemiec.
Nauczył się tradycyjnego, rodzinnego rzemiosła niemal naturalnie – obserwując ojca przy pracy, potem wykonując proste czynności rymarskie. W 1944 r. zdał egzamin czeladniczy, a od 1945 r. miał własny zakład.
Trudne pierwsze kroki
W pierwszych latach po wojnie rzemiosło przeżywało intensywny rozkwit. – Wiadomo, po zniszczeniach wojennych brakowało wszystkiego, pracy więc było wiele – wspomina F. Matuszewski. Wkrótce jednak nastąpiły lata stalinowskiego terroru, niszczenia prywatnej własności i indywidualnej inicjatywy przez nacjonalizację i kolektywizację. Zaczęła się nagonka także na zakłady rzemieślnicze, nawet te małe, jednoosobowe. Ich właścicieli zmuszano do wstępowania do spółdzielni. – Metoda była prosta: co miesiąc zwiększano podatki, aż osiągały sumy niebotyczne, których rzemieślnicy nie byli w stanie płacić. Podwyżki trwały dotąd, dopóki rzemieślnik nie wstąpił do spółdzielni – wyjaśnia pan Franciszek. Z tego pogromu ocalało kilkanaście zakładów w Radzyniu, w całym powiecie około 70. – A to takim cudem, że gdy w mieście istniał jeden przedstawiciel danego rzemiosła, wówczas nie było jak go zrzeszyć. – W Radzyniu ostał się zegarmistrz, rymarz, tapicer, czapnik. Starano się wokół rzemiosła tworzyć negatywny klimat: do dziś słyszy się czasem pogardliwe słowo „prywaciarze” – w stosunku do właścicieli małych zakładów czy sklepów – dzieli się spostrzeżeniem.
Jak piąta kategoria
Dlaczego władza ludowa nie lubiła rzemiosła? Bo opierało się na prywatnej własności – nawet tej niewielkiej – wymagało inicjatywy i przedsiębiorczości. A własność daje wolność, tj. niezależność, luksus posiadania własnych poglądów i ich demonstrowania.
– W państwie komunistycznym jako rzemieślnicy byliśmy piątą kategorią ludzi. W czasie, gdy wszystkiego na rynku brakowało, prywatni musieli sami się starać o materiały, walczyć o przydziały, podczas gdy zrzeszonym zapewniało je państwo. Początkowo nie mieliśmy możliwości ubezpieczania się. Za wizyty lekarskie, pobyt w szpitalu, za leki musieliśmy płacić – tłumaczy F. Matuszewski. Rzemieślnicy nie mieli też ubezpieczeń rentowych czy emerytalnych. Dopiero w 1965 r. otrzymali częściowe ubezpieczenie, po następnych kilkunastu latach świadczenia rzemieślników zrównano ze świadczeniami reszty społeczeństwa. Jednak najstarsi rzemieślnicy skutki tej polityki odczuwają do dziś, bo otrzymują minimalną emeryturę. Dlatego ci, którzy jeszcze są w stanie, pracują, bo liczy się każda złotówka. F. Matuszewski prowadzi swój zakład, płaci ubezpieczenie zdrowotne, prowadzi swoją księgowość.
Buty na kartki
Klimat wokół rzemiosła zmienił się około 1955 r. Po śmierci Stalina zelżał terror, jednocześnie okazało się, że system komunistyczny nie funkcjonuje jak należy, a rzemiosło jest potrzebne dla wypełnienia luk, jakie pozostawiał sektor państwowy i spółdzielczy. Znalazło się miejsce dla inicjatywy prywatnej, rzemieślnicy dostali ulgi. – Prawdziwy rozkwit cechy przeżywały, gdy zaczęła się reglamentacja – wspomina pan Franciszek. Kartki na żywność, benzynę, nawet – w pewnym monecie – buty były rozprowadzane przez zakłady pracy, w przypadku rzemieślników zajęły się tym cechy. Żeby więc otrzymywać kartki, rzemieślnik musiał zapisać się do cechu. Wówczas do radzyńskiego, obejmującego powiat Cechu Rzemiosł Różnych należało 700 rzemieślników, samych murarzy było 300.
Świat się zmienia
F. Matuszewski uprawia zawód rymarza od 72 lat. W tym czasie obserwował, jak zmienia się świat, ale też – niestety – jak gaśnie zapotrzebowanie na jego pracę. W połowie XX w. rymarstwo było popularnym zawodem, zapotrzebowanie na te usługi było duże – przede wszystkim w rolnictwie, gdy przy pracach polowych i w transporcie pracowały konie. W tak małych miastach jak Radzyń trzeba było łączyć różne specjalizacje: rymarstwo uprzężowe, siodłowe, kaletnicze, sportowe… Gdy rolnictwo i transport zaczęły obsługiwać maszyny, zapotrzebowanie na uprzęże stało się minimalne. Z czasem zakres zapotrzebowania na usługi rymarskie się zawężał. Szczególnie odkąd rynek został zalany produktami z Chin – tanimi i jednorazowymi. – Dzisiaj nie opłaca się reperacja np. piłek, gdy nowa piłka kosztuje 10-15 zł, a sam koszt wymiany gumowego wkładu jest wyższy. Niektóre tak są zrobione, że reperacja jest w ogóle niemożliwa, trzeba je po prostu wyrzucić – tłumaczy rymarz. Teraz wykonuje, jak sam to określa, usługi „pięciozłotowe”: wszycie suwaka do kurtki, przyszycie napy, przymocowanie guzika do spodni.
Gdzie mogłem, walczyłem o rzemiosło
W ciągu swej aktywności zawodowej pan Franciszek pełnił 30 funkcji społecznych. Przez 27 lat – od 1963 do 2000 r. – był prezesem Cechu Rzemiosł Różnych w Radzyniu Podlaskim. Pełnił też funkcję radnego. – Wszędzie, gdzie mogłem, walczyłem o rzemiosło, upominałem się o rzemieślników – podkreśla. Miało to różne formy: jednemu potrzebny był lokal, drugiemu większy przydział opału czy paliwa. Wspomina też, jak kiedyś w centrali w Białej Podlaskiej udało mu się wyszarpać np. pół kilograma kwasku cytrynowego i kakao dla lodziarzy.
Do dziś pełni funkcję prezesa Związku Kombatantów Rzeczypospolitej Polskiej Koła Miejsko-Gminnego w Radzyniu. – Znam problemy wszystkich kombatantów, ich stan zdrowia, objeżdżam ich domy rowerem – tłumaczy.
Jego zasługi zostały docenione. W 2007 r. z rąk abp. Józefa Życińskiego otrzymał medal „Lumen Mundi”. Na dołączonym do niego dyplomie czytamy: „za czytelność świadectwa życia, do którego można odnieść słowa Apostoła Narodów: «między nami jesteście jako źródła światła na świecie».
Anna Wasak