Rozmaitości
Źródło: Arch.
Źródło: Arch.

Jedno ukąszenie odebrało jej wszystko

Po urodzeniu pierwszego dziecka zaczęły dopadać mnie różne bóle:głowy, nóg, uszu. Były one tak silne, że lądowałam w szpitalu, gdzie robiono mi przeróżne badania, według których wszystko było w porządku - wspomina Anna Pawłowicz, założycielka Fundacji pomocy chorym na boreliozę w Białej Podlaskiej, wspominając pierwsze objawy choroby.

Tymczasem bóle nasilały się. Do tego doszły problemy z zapamiętywaniem, koncentracją i to do tego stopnia, że potrafiłam się zgubić. W pewnym momencie zaczęłam potrzebować opieki innych osób. Mdlałam, robiło mi się niedobrze. Wprawdzie na kilka dni objawy ustępowały, ale wracały ze zdwojoną siłą. Pojawiły się też problemy z jedzeniem.

Szukała Pani pomocy u specjalistów?

Oczywiście. Przeszłam chyba wszystkie oddziały w szpitalu, ale lekarze niczego nie znaleźli. Stwierdzili, że to silna nerwica lub depresja i zasugerowali konsultację u psychiatry. Odwiedziłam go kilkakrotnie, lecz on także powiedział, iż nie widzi podstaw do leczenia. Owszem, przepisał leki, jednak nie pomagały. Czułam się po nich jeszcze gorzej. Nie wiedziałam, gdzie szukać pomocy, bo specjaliści rozkładali ręce. Usłyszałam nawet, że jestem hipochondrykiem, który szuka choroby na siłę i coś sobie wmawia.

Wróciłam do pracy, ponieważ pomyślałam, że kiedy wyjdę do ludzi, zapomnę o moich dolegliwościach. Opiekowałam się chorymi w domach, co mnie bardzo podbudowało, bo czułam się potrzebna. Niestety, były dni, kiedy sama nie dawałam rady wstać z łóżka. W pewnym momencie trafiłam do Lublina, gdzie okazało się, że mam chorą tarczycę. Pani docent pod palcem wyczuła dużego guza. Okazało się też, że mam powiększonych dziewięć węzłów chłonnych na szyi i na głowie. Do tego zaczęły wypadać mi włosy. Podczas badań w kierunku tarczycy, które robiłam w Międzylesiu, okazało się, że cierpię na boreliozę. Tamtejsza pani doktor uprzedziła mnie, że leczenie w Polsce jest trudne, bo lekarze nie wierzą w tę chorobę. Wróciłam do domu i zaczęłam badać się pod kątem boreliozy. Potwierdziło ją podstawowe badanie, czyli test Elisa. Jednak test Western Blot wyszedł ujemny. Uwierzyłam, że nie jestem chora i przez cztery lata nie leczyłam się.

 

Co się działo przez ten czas?

Przeleżałam w łóżku. Przez cztery lata w moim domu gościli lekarze, karetki pogotowia, ksiądz. Prosiłam Boga, by albo dał mi zdrowie, albo zabrał mnie z tego świata, bo nie dałam rady znieść bólu. Był nawet moment, w którym pomyślałam, by odebrać sobie życie. Miałam w domu małe dziecko, które zdane było na moją mamę, bo mąż pracował w Warszawie. Ono patrzyło na moje cierpienie. Na bóle nie działały żadne leki, zastrzyki. Poddałam się. Dzięki Bogu, trafiłam na wspaniałego księdza, który przesiedział ze mną cztery godziny, trzymał mnie za rękę, modlił się i słuchał. Dał mi mnóstwo nadziei i wiary. Powiedział, że skoro dożyłam do tej chwili i potrafię swoje cierpienie ofiarować za innych, to Bóg da mi tego bólu tyle, bym mogła go znieść. Od tamtej pory zaczęłam wierzyć, że wyjdę z tej choroby. Bliscy pomogli mi założyć konto na facebooku, dzięki czemu odnaleźli mnie ludzie, którzy się za mnie modlili, dając mi ogromne duchowe wsparcie. Przypadkowo trafiłam też na kobietę, również z Białej, od której usłyszałam, że moje objawy rzeczywiście wskazują na boreliozę i że tę chorobę się leczy, a także, że w Warszawie jest świetny specjalista dr Piotr Kurkiewicz, który sam jest chory i leczy ludzi metodą ILADS.

 

Na czym ona polega?

Na dostosowaniu leczenia do stanu pacjenta, stadium choroby oraz postaci patogenu. Opiera się na stosowaniu kilku antybiotyków jednocześnie w dużych dawkach przez dłuższy czas, nawet kilka lat. Badania zlecone przez dr. Kurkiewicza potwierdziły, że cierpię na przewlekłą boreliozę w dodatku z koinfekcjami odkleszczowymi. Leczenie trwało rok i osiem miesięcy, przynosząc niewielką poprawę. Wciąż potrzebowałam pomocy mamy, ale stanęłam na nogi. Z czasem bóle stawały się mniejsze. Stosowałam też odpowiednią dietę. Z każdym dniem było lepiej.

 

Wtedy narodził się pomysł założenia fundacji?

Tak, bo skoro uratowałam siebie, chciałam pomóc innym, by borelioza przestała wreszcie być traktowana jak wymysł hipochondryków, a chorzy mieli szansę na leczenie. Napisałam petycję do ministerstwa zdrowia, pod którą zebrałam 4,5 tys. podpisów, ale nie doczekałam się odpowiedzi. Podpowiedziano mi, bym założyła fundację. Zwróciłam się też z prośbą o pomoc do posła Adama Abramowicza. Wystąpił on w imieniu chorych na boreliozę, napisał interpelacje, a ja zaczęłam uczestniczyć w posiedzeniu komisji zdrowia. Ja, prezes Stowarzyszenia Chorych na Boreliozę i kobieta, która założyła podobną fundację w Lublinie, zmagaliśmy się z lekarzami, profesorami, przekonując ich, że ta choroba naprawdę istnieje, a ludzie na nią cierpiący nie mają żadnej pomocy.

 

Jakie są najczęstsze stereotypy dotyczące boreliozy?

Przede wszystkim, że jeśli po ugryzieniu kleszcza nie mamy rumienia, a kleszcz nie tkwił w nas dłużej niż 24 godziny, to nie mamy prawa zachorować na boreliozę. To wierutna bzdura, ponieważ wiele osób nie ma rumienia. Pojawia się on u osób, które mają silną odporność. U ludzi słabszych go nie ma, ponieważ ich organizm nie wytwarza przeciwciał. Kiedyś mówiło się o boreliozie jako o lekkiej chorobie stawów, dziś lekarze i naukowcy na świecie podzielają opinię, że to choroba wielonarządowa, która może zaatakować dosłownie wszystko. Przerażające jest też to, że leczenie boreliozy nie jest refundowane, bo zgodnie z wytycznymi polskiej służby zdrowia, taka jednostka chorobowa w ogóle nie istnieje.

 

Kto najczęściej szuka pomocy w fundacji?

Młode mamy i dzieci. Chorych jest naprawdę wielu. Większość wstydzi się boreliozy. Rozumiem, bo przeszłam przez nią piekło.

 

Co Pani zabrała choroba?

Życie. Nie tak je planowałam. Straciłam wiele lat. Podobnie moja rodzina. Mam troje dzieci, którymi więcej zajmowała się moja mama niż ja. Zaczęłam się wstydzić tego, że leżę w łóżku i nawet poprosiłam najstarszego syna, by ograniczył wizyty kolegów w naszym domu. Czułam się źle. W dodatku nie potrafiłam powiedzieć, na co choruję.

 

Jak dzisiaj się Pani czuje?

Średnio, dlatego że musiałam przerwać leczenie. Po prostu nie było mnie na nie stać. Są takie dni, kiedy jest naprawdę kiepsko i boli mnie dosłownie wszystko. Zdaję sobie sprawę, że powinnam wrócić do terapii, ale po prostu nie mam na to pieniędzy. W dodatku, zakładając fundację, musiałam wynająć biuro, zatrudnić księgową. To wszystko kosztuje, a nie mam żadnej pomocy z zewnątrz. Nie proszę chorych, bo oni też nie mają pieniędzy. Radzę sobie, jak mogę, ale pojawiają się myśli o zawieszeniu działalności fundacji. Jeśli to nastąpi, będzie to jeden z gorszych dni mojego życia, bo chorych jest naprawdę wielu, a ja chcę im pomagać. Tylko dzisiaj do południa odebrałam sześć telefonów z rozpaczliwą prośbą o wsparcie.

 

Jakiej pomocy oczekują od Pani ci, którzy zgłaszają się do fundacji?

Przede wszystkim, gdzie się leczyć. To naprawdę bardzo ważne, by trafić do dobrego lekarza. W ramach działalności fundacji udało nam się sprowadzić do Białej dr. Kukiewicza. Przyjeżdża do nas od ponad roku i za każdym razem ma komplet pacjentów, a nawet nadwyżkę. Głównie są to ludzie w ciężkich stanach, którzy np. nie chodzą, a w związku z tym wizyta w Warszawie jest nierealna. Dr Kurkiewicz jest dla nich ostatnią deską ratunku. I ma na tym polu ogromne sukcesy. Mimo swojej choroby, oddaje tym ludziom nie tylko swój czas, ale i serce. Staram się też popularyzować wiedzę o boreliozie, jej konsekwencjach. Ważnym tematem, który w Polsce wciąż stanowi tabu, jest przypominanie, iż borelioza dyskwalifikuje krwiodawców. Choroba może bowiem ujawnić się nawet po latach. Z boreliozą jest tak jak z cholerą, nigdy nie mamy pewności, czy ustąpiła do końca. Panuje powszechne przekonanie, że zarazić można się jedynie od kleszcza, tymczasem jednym ze źródeł może być właśnie krew. Problem boreliozy, niestety, często jest zamiatany pod dywan, a z roku na rok staje się on coraz większy. Im szybciej przekonają się o tym ludzie, tym lepiej.

 

Dziękuję za rozmowę.

MD