Komentarze
Jeno kupa

Jeno kupa

Tegoroczny maj - ostatni miesiąc trwającej nieprzerwanie od zeszłego lata kampanii wyborczej - jest wyjątkowy.

Osobliwego charakteru nadają mu liczne spektakle polityczne, w których - rzecz jasna - główne role kreują sami politycy. Zazwyczaj są to żyjące ledwie kilka godzin w przestrzeni publicznej krótkie jednoaktówki. Przedstawienia niewymagające od widzów nadzwyczajnej bystrości umysłu, mające jedynie sprawić, by nazwisko głównego aktora nie zostało przekręcone...

… i utrwalało się jak największej grupie pospólstwa oglądającego kolejne sztuczydła z jego udziałem. W tym roku przełom kwietnia i maja sprzyjał wypoczywającym. Wystarczyło wziąć trzy dni urlopu, by mieć aż dziewięć dni wolnych od pracy. Z okazji tej natychmiast skorzystało wielu rodaków, którzy udali się w różne zakątki „płonącej planety”, aby podziwiać jej uroki. Luksusu takiego nie miał najpopularniejszy obecnie aktor partyjnych przedstawień. Mowa o przechodzącym zapalenie płuc Donaldzie Tusku, któremu nie było dane nawet osobiście oklaskiwać premierowego show z udziałem ministra Marcina Kierwińskiego. Tego, któremu – co zdiagnozował wieloletni organizator imprez na świeżym powietrzu Jerzy Owsiak – przyszło stoczyć nierówną walkę z „nawalonym mikrofonem”.

Za to premier, któremu lekarze zabronili się przemęczać, z nadmiaru wolnego czasu zaczął zamieszczać różne wpisy w mediach społecznościowych. W efekcie mieliśmy dwa razy więcej trzy razy głupszych komentarzy. Na szczęście po powrocie do zdrowia szef rządu wraz ze swoją niezawodną ekipą mógł już osobiście uczestniczyć w nagrywaniu kolejnych jednoaktówek. Do niektórych produkcji, jak choćby wyjazdowego posiedzenia rządu – na które ministry z ministrami, zgodnie z europejskimi standardami „zielonego ładu”, pojechali do Katowic pociągiem – zaangażowano samą Ursulę von der Leyen.

Każdy, kto choćby raz obejrzał nawet niewielki fragment któregoś z politycznych przedstawień, doskonale wie, że nie ma takiego kłamstwa, którego polityk nie byłby w stanie przekuć na cnotę. Połączenie tej umiejętności z krótkotrwałą pamięcią wyborcy jest w stanie doprowadzić do najbardziej kuriozalnych spektakli, jakie ludzkie oko widziało. Dokładnie taki modus operandi (zresztą nie po raz pierwszy) zastosował Donald Tusk, kręcąc w ubiegłym tygodniu plenerowy odcinek serii na granicy z Białorusią. Po tym, jak jeszcze niedawno ówczesny obóz polityczny ze swoim celebrycko-medialnym zapleczem opluwał rząd obozu „dobrej zmiany” za działania na wschodniej granicy, Tusk powinien być dziś ostatnią osobą, której noga tam postała. Stało się jednak inaczej i premier jako pierwszy w obecności żołnierzy oraz strażników granicznych, którym kilkanaście tygodni temu nie szczędził słów pogardy, mówił coś o „podłączaniu wysokiego napięcia” do zbudowanych przez poprzedników zapór, by na teren Polski nie mógł przedrzeć się żaden obcy. Nawet uchodźcy, o których pani Holland zdążyła już nakręcić kultowy film.

Przy okazji warto odnotować, że właśnie minęło 150 dni od objęcia rządów przez „uśmiechniętych koalicjantów”. I choć z jednej strony nie ma się czego obawiać, gdyż zadowoleni z siebie „profesjonaliści” i tak nic nie robią, to paradoksalnie owo nieróbstwo zaczyna niebezpiecznie przyspieszać. Nie ma już CPK, budowa elektrowni atomowej została przesunięta w czasie, a podwyżki prądu nie wyniosą 30 zł, tylko 30%. Jak nasze nieroby dalej się tak rozkręcą, to niebawem okaże się że nie tylko zabraknie ciepłej wody w kranie, ale z kupy kamieni zostanie tylko kupa.

Leszek Sawicki