Komentarze
Już za trzy lata…

Już za trzy lata…

Popis, dominacja, sukces... To określenia pojawiające się przy podsumowaniach wyczynów polskich lekkoatletów na zakończonych niedawno Igrzyskach Olimpijskich w Tokio.

Cztery złote, dwa srebrne, trzy brązowe - w sumie dziewięć medali. Lepsi od polskich przedstawicieli dyscypliny zwanej królową sportu byli tylko Amerykanie i minimalnie Włosi oraz Kenijczycy. Dokonania naszych lekkoatletów na japońskiej ziemi określono mianem historycznego rekordu. Warto przyjrzeć się drodze, jaka wiodła na sam szczyt naszych sportowych ambasadorów rozsławiających Polskę w świecie. Złota młociarka Anita Włodarczyk jeszcze kilka lat temu pokazywała skandaliczne warunki, w jakich trenowała na warszawskim stadionie Skry. Siłownię można było pomylić ze składem złomu. Pordzewiałe hantle, przeciekające pomieszczenia, grzyb i pleśń wokoło. To zmusiło ją do opuszczenia stolicy i szukania lepszych warunków do treningów w innych miastach. Maria Andrejczyk - srebrna oszczepniczka - w jednym z wywiadów po zdobyciu medalu zdradziła, że przed igrzyskami zmagała się z kontuzją. Z goryczą w głosie przyznała, że przez ostatnie pięć lat wydała wszystkie swoje oszczędności, żeby znaleźć najlepszych specjalistów w Polsce.

Dawid Tomala, zdobywca złotego medalu w chodzie na 50 km, trzy lata temu zrezygnował z treningów i startów, bo nie miał pieniędzy. W jednym z wywiadów przyznał, że w międzyczasie pracował na budowie, w klubie fitness, w szkole jako nauczyciel wf-u, jako masażysta oraz trener przygotowania motorycznego. Wszystko po to, żeby zarobić na przygotowanie do igrzysk. Chodziarz podkreślił też, że myślał już o zakończeniu kariery i martwił się, że nie będzie miał środków na utrzymanie.

Te przykłady, oczywiście, świadczą o tym, że do osiągnięcia sukcesu wystarczy ciężka praca i ogromna determinacja, a treningi w ciężkich warunkach tylko hartują ducha walki. Z drugiej jednak strony pokazują smutną prawdę – przedstawiciele dyscypliny sportu, w której mamy największe osiągnięcia, nie mogą liczyć na strumień finansowego wsparcia. Nie to co na przykład taka piłka nożna, na którą płynie gruba kasa z budżetów samorządów i od sponsorów. Kwoty liczone w milionach złotych rocznie dostaje większość, jeżeli nie wszystkie kluby Ekstraklasy, czyli najwyższej klasy rozgrywkowej. Dlaczego tak nie promuje się lekkoatletyki? Dlaczego najwięcej pieniędzy idzie na sporty, w których głównie się kompromitujemy, a nie te, które przynoszą najwięcej sukcesów? Rozumiem, że może chodzić o popularność dyscyplin: wymienić nazwisko piłkarza potrafi każdy, chodziarza czy młociarza – niekoniecznie. A może wszelkiej maści decydenci myślą sobie po cichu: warunki przygotowań lekkoatletów są dalekie od ideału, a mimo to zdobywają medale. Po co to zmieniać?

Najbliższa okazja do odpowiedzi na te pytania już za trzy lata w Paryżu.

Kinga Ochnio