Kiedy wszystko było swoje…
Jedną z osób, która pamięta wiele zwyczajów, obrzędów i wierzeń, jest Karolina Jadwiga Demianiuk ze wsi Dołhobrody. Przez wiele lat należała do zespołu Jutrzenka. Była w nim śpiewaczką i solistką. Jest znawczynią dawnego śpiewu ludowego, występowała w wielu przedstawieniach opowiadających o życiu na wsi. Razem z zespołem zdobyła Nagrodę im. Oskara Kolberga za zasługi dla kultury ludowej. W ostatnim czasie napisała niewielką książeczkę na temat zwyczajów we wsi Dołhobrody. Publikacja „Gdzież ty moja chatko biała…” została przygotowana w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. - Do spisania tego wszystkiego zachęciły mnie panie z Gminnej Biblioteki Publicznej w Hannie.
Dawne zwyczaje i wierzenia są już zapomniane, nikt ich nie kultywuje, ale warto byłoby o nich pamiętać. Przez całe życie udzielałam się społecznie, ciągnie mnie do tego. Usiadłam i spisałam to, co pamiętałam, resztą zajęły się panie z biblioteki. Zależało nam na tym, by zostawić potomnym nie tylko opis zwyczajów i obrzędów, ale także naszego języka. Dziś mówią o nim: „chachłacki”, ale ja wolę określenie „mowa po naszemu” – opowiada pani Karolina.
Wesołe „wieczorki”
Faktycznie, publikacja obok zwyczajów związanych z Adwentem, Bożym Narodzeniem, Wielkanocą, pracami polowymi, weselem, narodzinami i pogrzebem zawiera wiele tekstów pieśni pisanych nadbużańską gwarą. Trzeba przyznać, że mielibyśmy problem z ich rozumieniem, na szczęście autorka postarała się także o tłumaczenie na bardziej współczesny język. Cennym dodatkiem są też dawne fotografie.
– Dawniej ludzie sami wymyślali sobie rozrywki. Nie było radia, telewizji ani komputerów. Mieszkańcy wsi schodzili się po domach i tam opowiadali sobie różne opowieści, plotki i żarty, sporo też śpiewali. Oczywiście latem nie było na to czasu, chyba że była to niedziela. Dobrą porą dla takich spotkań była zima. Ludzie chodzili na tzw. wieczorki dopiero po obrządkach. Mój tato był gospodarzem, ale i krawcem, więc nasz dom odwiedzało wiele osób. Przychodząc „do przymiarki”, siadali i rozmawiali, opowiadając o wielu sprawach. Przysłuchiwałam się temu. Moi rodzice brali też udział w przedstawieniach, tato robił to do starości. Kiedy podrosłam, grałam w inscenizacjach razem z nim. To wszystko we mnie zostało i chcę się tym podzielić – podkreśla K. Demianiuk.
Kiedy ziemia odpoczywa
Pytam o to, jak na wsi przeżywano Adwent. Moja rozmówczyni zaznacza, że ten okres traktowano jako czas pokuty i postu. Podkreślano go nawet… strojem.
– W Adwencie, tak jak i w Wielkim Poście, ubierano się żałobnie. Nie robiono wtedy wesel ani innych zabaw. Bliżej Bożego Narodzenia szykowano ozdoby świąteczne na choinkę i przedstawienia. Gospodarze spieszyli się, by do Adwentu zakończyć wszystkie polowe prace. Panowało przekonanie, że od Adwentu do Zwiastowania nie wolno ziemi orać ani przekopywać. Mówiono, że ona wtedy śpi i odpoczywa, by wydać plony w nowym roku. W Adwencie gospodynie zaczynały przędzenie lnu. Praca związana z jego obróbką trwała do Wielkanocy – tłumaczy autorka książki.
Wylicza, że „len się siało, pieliło, wyrywało, moczyło, tarło, trzepało, przędło i tkało na warsztacie”. – Utkane płótno nazywało się „swojej roboty”, bo tu wszystko robiło się samemu i ręcznie. Z tego płótna szyto np. prześcieradła, koszule, odzież wierzchnią, a także płachty i narzuty na łóżka. Rzadko kiedy kupowało się gotowe ubrania. Ba – nie było nawet gotowego materiału. Gospodyni musiała zdążyć z przędzeniem i tkaniem do Wielkanocy, bo potem zaczynała się inna robota – zaznacza p. Karolina.
Nie było pieniędzy
W Adwencie i Wielkim Poście obowiązywał ścisły post. – Jadło się żur z siemienia konopnego, sołoduchę z mąki gryczanej i pszennej oraz kisiel gryczany. Jajek było mało, śledź raczej tylko na Wigilię. Kraszono olejem rzepakowym albo lnianym własnej produkcji. Używano ich do ziemniaków i do surówki z kiszonej kapusty. Świniaka zabijano raz albo dwa razy do roku. Trzeba było wyżywić się z tego, co wydała ziemia. Nie było pieniędzy „na życie”, na kupowanie żywności. Zarobione środki wydawano raczej na opłacenie podatku i kupienie przedmiotów niezbędnych w gospodarstwie. Nie rozrzucano się pieniędzmi. Jedzono to, co samemu się wyhodowało. Plony ziemi trzeba było podzielić na wyżywienie rodziny i dobytku oraz na nasienie i sadzenie na przyszły rok – zaznacza K. Demianiuk.
Żarty i psikusy
W rozmowie wspominamy też zwyczaje wielkopostne.
– W połowie Wielkiego Postu, w trzecią środę od Popielca, było tzw. przebijanie postu. Tego dnia do domów, w których mieszkały panny, chłopcy wrzucali garnki z popiołem. Naczyniem trzeba było rzucić tak, by odbiło się od sufitu. Popiół był wcześniej przesiewany, żeby lepiej kurzył. Ten zwyczaj wzbudzał i śmiech i złość, bo potem trzeba było sprzątać. Wtedy było to trochę łatwiejsze, bo w domach nie było dywanów ani wymyślnych mebli, tylko drewniana podłoga, jakaś ławka, czasem szafa. Wieczorem przed tą środkową środą zamykano domy, w których były panny; pilnowano się mocno, by ustrzec się przed garnkiem z popiołem. Tego dnia malowano także szyby w oknach. Na szczęście robiono to zwykłą glinką, którą dało się zmyć – wspomina nasza bohaterka.
W książce dopowiada, że żartownisie na taką okoliczność potrafili również zatkać komin albo wciągnąć na dach domu (były raczej niskie) coś, co znaleźli na podwórku, np. brony.
Na ostatnią drogę
W trakcie rozmowy przechodzimy też do zwyczajów pogrzebowych. Tradycja całonocnego czuwania przy nieboszczyku w jego domu była dawniej czymś naturalnym i bezdyskusyjnym. – Odmawiało się wtedy Różaniec i śpiewało pieśni z kantyczek. Panowało przekonanie, że strój na śmierć nie powinien mieć żadnych węzłów. Pamiętano o tym przy jego szyciu. Wierzono, że przez węzły zawiązane będą grzechy zmarłego i że Bóg ich nie odpuści. Podobnie było z chustką zakładaną na głowę kobietom. Nie wolno jej było wiązać na dwa razy. Do trumny wkładano wianeczki, poświęcone w oktawie Bożego Ciała. Na piersi nieboszczyka kładziono chleb św. Agaty, który miał przeciwdziałać rozkładowi ciała. Przy wyprowadzaniu nieboszczyka z domu do kościoła niewskazane było, aby ktoś szedł naprzeciw konduktowi. Uważano, że jeśli tak się stanie, to we wsi szybko będzie kolejny pogrzeb – wyjaśnia pani Karolina.
Na koniec wspomina o jeszcze jednym wierzeniu pogrzebowym. Panowała zasada, że kondukt powinien iść powoli, aby… dusza nadążała za nim podążać na klęczkach. Szła w ten sposób, by odpokutować swoje winy.
– Większość z tych zwyczajów, o których rozmawiamy, odeszła w zapomnienie, bo nie zostały przekazane dalej. Inne rozmyły się, bo były przeciwne naszej wierze, trochę podobne do guseł. Co ma dać unikanie węzłów w ubraniu nieboszczyka? Wierzę, że skoro się wyspowiadam, odprawię pokutę i będę żałować za grzechy, to Bóg mi je odpuści i nic do tego nie mają żadne węzły. Inne zwyczaje, te związane np. z zachowaniem postu czy jedzeniem tego, co sami wyprodukujemy, służyły zdrowiu… Ale to się nie wróci. Dziś ludzie słabi – podsumowuje pani Karolina.