Komentarze
Kilka słów o Bożym Miłosierdziu

Kilka słów o Bożym Miłosierdziu

Wielu z nas zapewne czytało dzienniczek św. s. Faustyny, którą w liturgii będziemy wspominać już niedługo, 5 października. Jest to oczywiście lektura specyficzna. Styl daleki od literackiego, miejscami wręcz nieporadny, zdradzający, że autorka nie była osobą zbyt wykształconą.

Jednak wiadomo, że sięgając po tę książeczkę czynimy to nie dla napawania się kunsztem stylu, lecz z powodu treści. A treść stanowi przesłanie o czymś, czego wielkość przechodzi nasze wszelkie wyobrażenia: o Miłosierdziu Boga.

Przyznam szczerze: ten przymiot Boga pozostaje dla mnie wielką zagadką. Wszak w naszych ludzkich relacjach mamy tendencję do stawiania granic miłosierdziu, a nawet często się zdarza, że utożsamiane jest ono z naiwnością czy jakąś formą słabości. Dlatego też prawda o tym, że Bóg kocha nas bezinteresownie, że czeka na nasz powrót i skruchę, by przebaczyć, jest dla wielu trudna do przyjęcia. Stąd opór przed sakramentem pokuty, który przecież jest niczym innym, jak rzuceniem się z ufnością w ramiona kochającego Ojca.

To miłosierdzie – warto pamiętać – ma jednak podstawowy warunek: szczerą skruchę, połączoną z odwróceniem się od popełnionego zła i pragnieniem naprawy jego skutków. Tymczasem często dziś zdarza się spotkać z cyniczną postawą żądania miłosierdzia, przy jednoczesnym braku odwrócenia się od zła. Taka postawa hipokryzji i bezczelności wobec tego ogromnego daru Bożej miłości jest niczym innym, jak odrzuceniem miłosierdzia. Oznacza zablokowanie skuteczności jego działania. Albowiem ludzka wolność jest barierą, którą Bóg szanuje i nigdy jej nie przekracza. I w tym świetle łatwiej nam zrozumieć, czym jest potępienie: To zastygnięcie na wieczność w postawie wyrażonej słowami „Ja sam!”. Ja sam – to znaczy: Nie potrzebuję, by ktoś mnie zbawiał! Nie potrzebuję, by ktoś mi przebaczał! Chcę żyć po swojemu i być samowystarczalny! „Ja sam!” – to znaczy nie pozwolić się kochać, być niezdolnym do przyjęcia miłości, stworzyć jej nieprzebytą barierę.

W całej tej historii propagowania kultu Bożego Miłosierdzia zdumiewa też sposób, w jaki Bóg usuwał wszelkie przeszkody – czasem po ludzku niemożliwe do pokonania. Widać też wyraźnie, że Jego dary i wezwania nijak się mają do naszych ludzkich kryteriów. Na apostołkę swego miłosierdzia wybrał prostą zakonnicę, która w klasztorze była „siostrą drugiego chóru”. Mówiąc oględnie oznacza to, że wykonywała raczej ciężkie i podrzędne prace.

Jeszcze jedno zadziwienie w tej sprawie: ks. Sopoćko. Czasem się zastanawiałem, że ów wykształcony kapłan musiał być człowiekiem modlitwy, wielkiej wiary i pokory. Inni spowiednicy s. Faustyny byli raczej bezradni wobec faktu objawień i wizji, jakie miała. Podchodzili do nich ze zrozumiałą skądinąd ostrożnością. Wszak jeszcze świeże w Kościele polskim były rany, zadane przez odłączenie się mariawitów. A przecież założycielka mariawitów, mateczka Kozłowska, powoływała się również na prywatne objawienia, treściowo nawiązujące do miłosierdzia Bożego. Jak zatem pokornym i roztropnym człowiekiem musiał być ks. Sopoćko, by przyjąć, że Pan Bóg może posłużyć się, kim zechce? Ale tu po raz kolejny sprawdziły się słowa zapisane w Dziejach Apostolskich, które faryzeusz Gamaliel mówi do Sanhedrynu: „Jeżeli bowiem od ludzi pochodzi ta myśl czy sprawa, rozpadnie się, a jeżeli rzeczywiście od Boga pochodzi, nie potraficie ich zniszczyć i może się czasem okazać, że walczycie z Bogiem” (Dz 5,38-39).

Ks. Andrzej Adamski