Kim jesteś, jeśli nie stajesz w obronie tego, w co wierzysz?
Film jest szczególny. Oparty został na wydarzeniach, jakie miały miejsce w latach 30 XX w. w Meksyku. W 1926 r. lewicowy prezydent kraju Plutarco Elias Calles zaczął wprowadzać skrajnie restrykcyjne przepisy, które uderzały w Kościół katolicki. Calles był masonem i socjalistą. Z jego rozkazu zamknięto szkoły katolickie i większość kościołów, zarządzono przymusową rejestrację księży. Wielu z nich uwięziono, torturowano bądź zamordowano. W odpowiedzi powstała Krajowa Liga Obrony Wolności Religijnej, która zorganizowała akcję obywatelskiego nieposłuszeństwa, polegającą m.in. na bojkocie państwowych przedsiębiorstw i instytucji. Dwa miliony Meksykanów podpisały petycję z żądaniem anulowania antykatolickich zapisów konstytucji. Wybuchło powstanie, które przeszło do historii pod nazwą cristiady, zaś jej uczestnicy zasłynęli jako cristeros, czyli chrystusowcy. W ciągu kilku lat w walce z socjalistami zginęło około 90 tysięcy ludzi.
Film został nakręcony z imponującym rozmachem, nie zabrakło wielkich nazwisk w obsadzie (znany ze swego antykomunizmu Andy Garcia, Peter O’Toole, Eva Longoria i Bruce Greenwood), a mimo to przez długi czas żaden z większych dystrybutorów w Europie nie chciał wprowadzić filmu do kin, tłumacząc odmowę widmem finansowej klapy. Mało kto jednak wierzy w prawdziwość wyjaśnień. Tajemnicą poliszynela jest, że największa w historii meksykańska produkcja filmowa jest niepoprawna politycznie. Pokazuje bowiem prawdziwe oblicze lewicowych pomysłów na „nowy lepszy świat”, jej okrucieństwo i bezwzględność. A jako że lewica sprawuje medialny rząd dusz także dzisiaj, film z zasady jest dlań niewygodny. Stąd problemy.
„Kim jesteś, jeśli nie stajesz w obronie tego, w co wierzysz?” – pyta w filmie ojciec Christopher. O ile na początku filmu słowa wydają nieco zawieszone w próżni, o tyle w miarę rozwoju fabuły nabierają coraz większego ciężaru gatunkowego. Swoją kulminację zyskują w scenie męczeńskiej śmierci 15-letniego Jose Sancheza del Rio, który umiera ze słowami „Viva Cristo Rey!” („Niech żyje Chrystus Król!”) na ustach. Mógł ocalić życie, gdyby tylko wyparł się wiary. Tak się nie stało.
Problemem, z którym borykamy się permanentnie, to rozdźwięk pomiędzy życiem i deklaracjami. Przekonanie, że wiara jest czymś, czego trzeba się wstydzić, z czym na pewno nie należy się obnosić. Zgoda na poniewieranie świętości i hegemonię różnych mniejszości, które skazując Boga na banicję – przy naszej obojętności – zamieniają żyzną glebę ludzkich serc w jałową pustynię.
Trudno powiedzieć, w jakim stopniu nasi rodzimi dystrybutorzy zainteresują się filmem – na ile terror politycznej poprawności będzie miał wpływ na opieszałość wobec projekcji „Cristiady”. Jedno jest pewne: film warto obejrzeć. W świecie, gdzie coraz większą popularnością zaczyna się cieszyć tzw. katolicyzm bezobjawowy, pokazanie, iż są wartości, zasady, za które warto oddać życie, jest cenną inicjatywą.
Ks. Paweł Siedlanowski