Kłopot dla scenarzystów
Reakcje na decyzję papieża Benedykta XVI o świadomym i dobrowolnym zrzeczeniu się urzędu Następcy św. Piotra były przeróżne. Wystarczy prześledzić tytuły prasowe i doniesienia agencyjne, komentarze różnej maści specjalistów i wpisy na internetowych forach, by dość łatwo skonstatować, iż dla większości dziennikarzy była ona na tyle zaskoczeniem, że jedynym komentarzem, na który mogli się zdobyć, była sztywna rezerwa lub historyczno – pseudoteologiczny bełkot, równy słynnej Barejowskiej frazie: „Słyszała pani, Jaruzelski porwał papieża!”.
Jak dla mnie, najbardziej infantylnym komentarzem było ubolewanie nad losami scenariusza powstającego właśnie filmu biograficznego o Józefie Ratzingerze, który miał wejść na ekrany do końca 2014 r. Autor tej publikacji zastanawiał się nad „dramatyczną” koniecznością zmian w scenariuszu, napisanym ponoć przez Petera Seewalda, co zdaniem komentatora ma niesłychanie zaburzyć proces produkcyjny tegoż dzieła sztuki filmowej. Rzeczywiście, niesłychaną jest rzeczą, że papież nie skonsultował swojej decyzji z filmowcami. Choć swoją drogą, skoro w naszej polskiej tradycji jest jeden dzień w roku, gdy zwierzęta mówią ludzkim głosem, to można przyjąć, iż w tym przypadku mamy do czynienia z podobną sytuacją. Decyzja Benedykta XVI jest zapewne zagwozdką dla wszystkich „scenarzystów” dziejów Kościoła we współczesności.
Staję przed ostatnim etapem mojego życia…
Cokolwiek jednak dzisiaj, całkiem na świeżo, można powiedzieć o podjętej przez papieża decyzji, to tylko to, że idzie ona całkowicie pod prąd dotychczasowym prasowym ocenom Benedykta XVI i opiniom świata. Do tej pory przedstawiany był w mediach jako osoba na tyle konserwatywna, że starająca się trzymać w swoich dłoniach wszelkie decyzje i sprawy Kościoła na wzór wręcz Fidela Castro, albo jako zagubionego pośród meandrów rzymskiej kurii zalęknionego intelektualisty, bezustannie wystawianego na pośmiewisko przez swoich podwładnych. Jego delikatność uznawano za przejaw słabości, rzetelność intelektualną za konserwatywne zacietrzewienie, podejmowane przezeń tematy i zagadnienia w łonie Kościoła uznawano za oportunizm wobec liberalnych, czy nawet libertyńskich poczynań niektórych współczesnych dzieci Kościoła, a pełną życzliwości rezerwę – za nieumiejętność nadążania za współczesnym światem. Być może taki jest ten medialnie skonstruowany świat, który w jednym roku nakazuje odsądzać od czci i wiary np. śp. Prymasa, gdyż po śmierci Jana Pawła II nie wrócił od razu do Polski, by parę lat później nazywać go dalekosiężnie patrzącym hierarchą Kościoła. Decyzja podjęta przez Benedykta XVI ujawniła człowieka na tyle świadomie i w pełnej wolności kierującego swoim życiem, że medialna wataha mogła tylko ze zdziwieniem otworzyć usta lub (jak to widać na przykładzie prasy niemieckiej, choć nie tylko) ze zdwojoną wściekłością rzucić się nań z pianą na ustach. Niektórzy wypomnieli mu nawet ucieczkę przed problemami i niechęć do brania na siebie odpowiedzialności, a nawet „zaparcie się dziedzictwa Papieża Polaka, który pośród tego świata nie wstydził się własnego cierpienia”. Cóż, każdy sądzi wedle siebie. Ja jednak uważam, że ta decyzja jest wielkim znakiem i mocnym świadectwem dla współczesnego świat. Może zabrzmi to zbyt górnolotnie, ale ukazała ona człowieka w pełni opartego o Skałę, w wolności swojej decydującego o życiu i pełnego zaufania do prowadzącego go Boga. A to jest linia wyznaczona nie tylko przez jego błogosławionego poprzednika, ale przez wszystkich, którzy z ust Zbawiciela usłyszeli wezwanie „Pójdź za Mną!”. I jest to znak sprzeciwu wobec świata, chcącego w dowolny sposób kształtować jednostkę, wydając ją na miotanie pośród coraz to nowych tez i trendów.
„Republika marzeń”
Tym, co mnie jednak niepokoi w decyzji Benedykta XVI, jest nie tyle jego własne postanowienie, ile raczej to, co z tym zrobią inni. Kult demokratyzmu w swojej krańcowej formie, który zdominował dzisiejszy świat, nie od dzisiaj ostrzy zęby na strukturę Kościoła. Co więcej, ma on zwolenników także w samym łonie wspólnoty uczniów Pana. Rezygnacja Benedykta XVI może zostać wykorzystana, by poszerzyć pole działania tych właśnie trendów. Pojawiające się w jej kontekście stwierdzenia o przejściu papieża na emeryturę czy nawet formułowane żądania „kadencyjności” na tronie Piotrowym są jaskółkami takich właśnie poczynań. To jednak uderza całkowicie w samą istotną strukturę urzędu Następcy św. Piotra i w strukturę Kościoła. Struktura ta, chociaż ma swoją zewnętrzną oprawę, w istocie swojej nie jest ani monarchią, ani jakąś formą samodzierżawia. W ogóle nie może być do nich porównywana. Nie chodzi w niej o samo sprawowanie władzy czy wygrywanie walk frakcyjnych. Istotą tego urzędu jest chronienie prawdy. Prawdy nie będącej wyrazem własnych mniemań ani też nie będącej wynikiem kompromisu pomiędzy różnymi opcjami, lecz odkrywanej w żmudnym namyśle i przy zgiętych kolanach wobec Boga – źródła Prawdy. Starożytne powiedzenie: „Roma locuta, causa finita” nie stanowi zabezpieczenia czysto organizacyjnego, chroniącego przez rozłamem w łonie Kościoła, traktowanego jak sprawną armię. To wyraz zaufania wobec Następcy św. Piotra, który strzeże i kontempluje blask Prawdy jedynej, i który dlatego może być „sługą sług Bożych”. Tendencje w Kościele, wyrażające chęć jego „demokratyzowania”, tę relację do prawdy mogą i zapewne pragną zniszczyć. To jest pewne niebezpieczeństwo.
Widzi większe dobro
Bez wątpienia Benedykt XVI, zapewniający o przemyśleniu własnej decyzji, wcześniej określający siebie jako cichego pracownika Winnicy Pańskiej, zdecydował się na ten krok w nadziei ochrony dobra wiary i Kościoła. Dobra, które ujawni się dopiero w przyszłości. Odpowiadając na jego decyzję wielu hierarchów zaapelowało do wiernych o modlitwę do Ducha Świętego, by oświecił swoim światłem grono kardynałów – elektorów w czasie nadchodzącego konklawe. To jest konieczne i wskazane. Ja jednak dorzuciłbym jeszcze prośbę o światło Ducha Prawdy dla nas wszystkich, byśmy w sposób właściwy odczytali decyzję Benedykta XVI i włączyli się w jego troskę o wierność Prawdzie i dobro Kościoła.
Ks. Jacek Świątek