Komentarze
Koko koko…

Koko koko…

Królewski błazen Stańczyk wygrał kiedyś zakład z samym królem. Założył się z nim, że w Polsce najwięcej jest lekarzy. Aby udowodnić swoją tezę, przeszedł się po krakowskim targu z obwiązaną twarzą, skarżąc się na ból zęba. Każda napotkana osoba uznawała za stosowne zdradzić mu własną, a jakże!, niezawodną, terapię.

Nie pamiętam dokładnie, co Stańczyk wygrał w wyniku tego zakładu, ale myślę, że dziś by raczej przegrał. Albowiem od 8 czerwca najbardziej popularnym zawodem w Polsce jest trener piłki nożnej. Zgodnie z reklamowym hasłem „Wszyscy jesteśmy drużyną narodową”. Hasło oczywiście nie wspomina, że drużyna składa się z 23 piłkarzy i ok. 30 milionów trenerów (odliczam noworodki). Na piłce dziś znają się wszyscy: emeryci i renciści, siostra zakrystianka (piszę na przykładzie parafii, w której mieszkam, więc wiem!), pani z poczty, panowie ze sklepu komputerowego i policjant na skrzyżowaniu. Wszyscy kibicują, na samochodach powiewają flagi, które można kupić dosłownie wszędzie, nawet przy drodze (na trasie Warszawa-Terespol zarówno polskie, jak i rosyjskie – w końcu biznes to biznes). Na każdym kroku słychać dyskusje na temat wyniku meczu z Rosją, który urasta do rozmiarów największej potyczki z Rosjanami od czasu 1920 r. Cały kontekst polityczny pasuje do tego wydarzenia niczym siodło krowie, ale w takich chwilach rozum grzecznie idzie na spacer, a władzę bez reszty przejmują emocje. Zresztą wiadomo, że sport i polityka potrafiły nieraz iść w parze, a historia zna nawet wojnę futbolową (Salwador-Honduras w 1969 r.), która wybuchła po przegranym meczu. Wprawdzie, jak czytamy w Wikipedii, „w rzeczywistości stosunki między państwami były napięte już znacznie wcześniej, sam mecz stał się niejako punktem kulminacyjnym fali nacjonalizmu i nienawiści rozpętywanej przez obie strony”, ale… No dobrze, może już nie doszukujmy się zbyt daleko idących analogii.

Piszę we wtorek w południe, więc jeszcze nie znam wyniku i nie wiem, czy jutro rano prasa będzie pisać o kolejnym cudzie nad Wisłą, czy też pompowany od kilku miesięcy balon pęknie z wielkim hukiem i wszyscy będą żądać głowy trenera. Nie wiem, czy będzie spokojnie, czy też będziemy świadkami wielkiej rozróby. Nie wiem, a ponieważ nie jestem jasnowidzem, nie podejmę się przepowiedni. Natomiast warto może na moment oderwać wzrok od samego EURO i popatrzeć, co dzieje się wokół. A dzieje się różnie. Napis przy zjeździe na autostradę A2 dumnie głosi, że jest ona otwarta aż do Berlina, ale zapomina poinformować, że część trasy jedzie się po niedokończonej nawierzchni. Kiedyś trzeba będzie ją położyć do końca, a wtedy komfort jazdy autostradą będzie przypominał warunki, w jakich teraz podróżuje się trasą katowicką do Częstochowy (kto jechał, ten wie). No, ale co tam. Koko koko Euro spoko (wielkie kłótnie o pieniądze wokół tej piosenki to temat na zupełnie osobną opowieść). Choć w sumie, z tymi autostradami, to nie takie całkiem głupie. Rzekłbym nawet, że jest to bardzo twórcze rozwiązanie: gdyby tak pojęcie „przejezdności” stworzone na potrzeby otwarcia niegotowych autostrad rozciągnąć na inne dziedziny życia, czyż nie żyłoby się lepiej wszystkim? Na przykład budowlańcy mogliby oddawać do zamieszkania nie do końca gotowe domy (bez podłóg i tynków, ale grunt, że są ściany!). Albo kucharze w restauracji mogliby serwować nam nie do końca dosmażone kotlety (da się pogryźć? Da!). Albo z fabryki samochodów wypuszczano by samochody bez drzwi i szyb (no – może przednią warto by wstawić, żeby komary kierowcom w zęby nie wpadały). Myślę, że to bardzo twórczy pomysł, i chętnie się nim dzielę. A co będzie, kiedy wyjedzie ostatni kibic i 1 lipca dowiemy się, kto został mistrzem Europy? Prawdopodobnie będzie lipiec. Tyle można dziś powiedzieć z przekonaniem, które graniczy z pewnością. I wakacje będą. A co poza tym? Pożyjemy, zobaczymy…

Ks. Andrzej Adamski