Kolędowanie
Gdzie jest? U Kowalskich. Aha… To jeszcze cztery „wejścia” do mnie. A Witkowscy spod 12 przyjmują? Rok temu nikogo nie było. Kto chodzi? Proboszcz czy młody wikary? Długo coś w tym roku siedzi… Ile włożyłaś do koperty?... Oto „kolędowa klasyka”. Do tego biały obrus na stole, poszukiwania kropidła i wody święconej. Mobilizacja latorośli, by potrafiły się odpowiednio zachować przy księdzu. „Kolędowy trening” z maluszkami, żeby dobrze wypadły, gdy ksiądz poprosi, by zaśpiewały. Troszkę stresu, obaw, by nie wypalić z czymś, co zaburzy świąteczny nastrój spotkania i by gość nie zapytał, jak jest z chodzeniem do kościoła, jak żyją dzieci, co się liczy w życiu. Najlepiej zagadać od wejścia. Wtedy się nie połapie. Ma być miło - to ważne. Jak zapyta, o co się w tym roku pomodlimy, to wiadomo: „O zdrowie, proszę księdza! Bo zdrowie jest najważniejsze!”.
Jeszcze odrobinę dyplomacji, szczerego (albo wymuszonego uśmiechu), kopertka na stół i kolejna „kolęda” zaliczona. Do siego roku!
Czy ma to w ogóle sens? No właśnie.
Nie chodzi tylko o kurtuazję
Po ludzku – niewielki. Ale też nie chodzi tylko o kurtuazję, konwencję czy zwyczaj. W osobie kapłana przychodzi do domu Chrystus. Wiem, wiem – górnolotnie to brzmi, taka jest jednak logika Bożego działania. Kapłan przynosi Boże błogosławieństwo. No i jeszcze świadectwo łączności z Kościołem. I słowa Jezusa: „Kto się Mnie zaprze przed ludźmi, tego zaprę się i Ja przed moim Ojcem, który jest w niebie” (M 10,33). Dające do myślenia. Myślącym, rzecz jasna.
Ktoś powie: „Ale to nie wszystko. A koperty?”. Nieszczęsne koperty – przedmiot drwin, hejtu, przyćmiewające wszystkie inne motywy kolędowych odwiedzin. Tak, są. Lepiej, gdyby ich nie było, to fakt. Ale są i, póki co, być muszą. ...
Ks. Paweł Siedlanowski