Historia
Kolejna ofiara Maniukina

Kolejna ofiara Maniukina

Rząd powstańczy karał wszelką zdradę i donosicielstwo. Temu celowi służyła formacja podziemnej żandarmerii. Razem z Konstantym Borowskim w siedleckiej katowni od sierpnia 1864 r. siedział w jednej celi Kazimierz Wsołczyk, szlachcic ze wsi Lipki w ówczesnym powiecie siedleckim.

Jak wspomina pamiętnikarz, był to mężczyzna młody, lat trzydziestu kilku, wzrostu średniego, zdrów, barczysty. Miał on żonę i czworo dzieci, był czynnym w organizacji i oskarżony został jako żandarm powstańczy.

Po koniec maja 1864 r. został zadenuncjonowany przez współtowarzysza i uwięziony. Szpicel, który na niego doniósł, aresztowany był jednocześnie z nim razem i niby oskarżony, również jako żandarm. Przy indagacji Wsołczyka był zawsze obecny i starał się dowodzić, że tylko Wsołczyk był winien i powiesił kilku ludzi przyjaznych i uczynnych rządowi rosyjskiemu. Nie było to zgodne z prawdą, bo jak się później okazało, udowodniono Wsołczykowi uczestnictwo tylko w jednej egzekucji. Wsołczyk argumentował, że oskarżający go, przecież również żandarm, winy swoje chce na niego zrzucić, a siebie ocalić. Władze nie poprzestały na oskarżeniu donosiciela i zarządziły szersze śledztwo. Sprowadzono mieszkańców wsi Lipki i pytano ich, co wiedzą o Wsołczyku. Ci nie tylko, że go nie potępili, lecz przeciwnie – bronili. Jednak nie dano temu wiary. Aby wymusić zeznania, poddano Wsołczyka kaźni. Pierwszego dnia otrzymał kilkaset uderzeń. Zmęczeni biciem Sołdaci zmieniali się, pod nim stała kałuża krwi. Gdy oskarżony mdlał, cucono go i bito znowu. Ciało odpadało od kości. Wreszcie Wołczyk, półprzytomny, oświadczył, że wszystko powie. Przestano go bić, a audytor rozkazał – idź i przygotuj się na jutro jak do spowiedzi, abyś wszystko powiedział. Skatowany i zbroczony krwią nieszczęśnik położył się w celi na brzuchu i jęcząc, przeleżał resztę bezsennej nocy i kolejny dzień. Całe plecy od szyi do stóp pokryte były jednym strupem i ociekającą po nim ropą.

Następnego dnia znów zawleczono go przed oblicze audytora, a ponieważ milczał, zaczęto siec zranione ciało. Wtedy nie wytrzymał i przyznał się do wydania dyspozycji, czyli wziął całą winę na siebie. To wyznanie wystarczyło, że odprowadzono go do celi. Przesiedział w niej jeszcze szereg dni, oczekując na wyrok. Żona jego ze starszym synkiem albo sama odwiedzała go co parę tygodni, przynosiła mu bieliznę i zawsze coś do jedzenia, czasem jagód lub poziomek, czym dzielił się ze współwięźniem. Aż wreszcie nadeszły dla niego ostatnie godziny. Tak o tym zapisał K. Borowski. „Pamiętam, było to w miesiącu wrześniu 1864 r. Dzień był pogodny i ciepły, rozmawialiśmy z sobą (…) nic nie przeczuwając, gdy klucznik drzwi od celi otworzył, a w nich ukazał się feldfebel Dergaczow i skinął na Wsołczyka, aby szedł za nim. Ten tak jak stał, bez czapki na głowie, poszedł. W kilka minut potem do celi znów wszedł Dergaczow i zabrał czapkę, węzełek z bielizną i wszystko, co było Wsołczyka. Wtedy to zdrętwiałem i zrozumiałem, że do celi on już nie wróci. Byłem pewny, że go na szubienicę poprowadzą. Tak niestety! Poprowadzono go na stracenie, lecz nastąpić to miało nie w Siedlcach. Kiedy nieszczęśliwy wszedł do audytorium, tam zaraz go zakuto w ciężkie kajdany i wyprowadzono nie przez dziedziniec, a owym bocznym korytarzem na plac przed więzieniem od strony miasta, gdzie stał już silny oddział wojska, złożony z konnicy i piechoty, wsadzono go na wóz, otoczono wojskiem i powieziono do wsi jego rodzinnej [Lipki – JG], gdzie zostawił swoją młodą ukochaną żonę i czworo drobnych dzieci, których raz już ostatni miał widzieć. Oddział wojska ze skazanym przybył do wsi już wieczorem. Wsołczyka pod silną strażą, okutego na ręce i nogi, umieszczono w obcym, nie zaś w jego własnym domu na nocleg. Szubienica tylko w jego własnym podwórzu stała gotowa (…) Żona nie wiedząc jeszcze o przybyciu do wsi męża swego, patrzała nieszczęśliwa na to, jak czarne rusztowanie ustawiano w jej podwórzu i wtedy zrozumiała, że na nim odda życie jej mąż najmilszy i ojciec jej dzieci. Gdy go przywieziono do wsi, zabrała swe dzieci, padła na ziemię opodal domu, w którym umieszczono jej męża, zwrócona twarzą ku mieszkaniu, w którym był, całą noc tam przebyła, a nieludzkie jej krzyki rozpaczy przeszywały boleścią serca mieszkańców wioski. Nazajutrz rano kozacy zegnali z okolicznych wsi sporo ludzi i ustawili wokoło szubienicy, aby patrzyli na kaźń swego brata sąsiada, aby wiedzieli, jak karzą tych, co śmią kochać swą matkę Ojczyznę, swą polską ziemię. Ok. godz. 10.00 nieszczęśnika przyprowadzono pod szubienicę, którą otoczono silnym kordonem wojska. Oficer odczytał skazanemu wyrok śmierci. Rozkuto go z kajdan, a ksiądz już obecny wysłuchał jego spowiedzi i zasilił wiatykiem na drogę wieczności, po czym skazany prosił oficera, aby mu pozwolił pożegnać się z żoną i dziećmi.

Krótkie, lecz straszne, rozdzierające serca widzów było to pożegnanie. Po pożegnaniu kat przystąpił do skazańca, ujął go pod ramię, wprowadził na szafot, włożył na niego z szarego płótna długą koszulę, związał w tyle ręce, postawił na schodkach, spuścił kaptur od koszuli na twarz, założył stryczek na szyję i wytrącił schodki spod nóg (…) Żona widząc bezwładnie wiszące ciało męża, zemdlała, dzieci wyciągając ku wiszącemu ich ojcu rączyny, rzewnym zanosiły się płaczem, a lud otaczający szubienicę, padłszy na kolana, łkając głośno, modlił się za duszę zamordowanego (…) Nawet otaczający szubienicę żołnierze zwiesiwszy głowy pogrążeni stali w zadumie, a niektórym z nich łzy ukazały się na twarzach”.

Wsołczyk w rzeczywistości brał udział w egzekucji jednego człowieka – zdrajcy, kolonisty niemieckiego, ale przyjął całą winę na siebie. Ten, który go oskarżał i który również brał udział w tym zdarzeniu, a nazywał się Kazimierz Zachariasz, został zwolniony do domu.

Józef Geresz