Kultura
Źródło: N
Źródło: N

Komercja nie znaczy chłam

Nie jestem bohaterką skandali, w związku z tym nie ma o czym specjalnie pisać. Nie ubieram się wyzywająco, nie nadużywam alkoholu, więc też nie wywołuję awantur, które ktoś mógłby sfotografować, czyli jestem słabym materiałem dla plotkarskich portali. Chociaż czasem się zdarzy, że coś tam zmyślą.

Należy Pani do nielicznych aktorek, którym udaje się chronić życie prywatne. Jaki jest na to sposób?

Nie jestem bohaterką skandali, w związku z tym nie ma o czym specjalnie pisać. Nie ubieram się wyzywająco, nie nadużywam alkoholu, więc też nie wywołuję awantur, które ktoś mógłby sfotografować, czyli jestem słabym materiałem dla plotkarskich portali. Chociaż czasem się zdarzy, że coś tam zmyślą.

Jak więc doszło do tego, że została Pani patronem artystycznym II Ogólnopolskiego Festiwalu Teatrów Prywatnych „Sztuka plus Komercja”?

W propozycji, aby zostać patronem tego przedsięwzięcia, jest pewną logika. W spektaklach prywatnych gram właściwie od początku, od lat 90, czyli od chwili pojawienia się ich w Polsce. Kiedy jeszcze Krystyna Janda nie miała własnej sceny, partnerowałam jej w prywatnej produkcji o Marlenie Dietrich pt. „Marlena”. Byłam świadkiem starań producenta o sponsorów, a nie było to chyba trudne, bo nazwisko Janda otwiera nie tylko serca, ale i kieszenie. Tytuł festiwalu „Sztuka i komercja” jest mi więc bardzo bliski. To temat, z którym muszą się zmierzyć wszyscy prywatni producenci teatralni. Jeśli w państwowym teatrze nie uda się przedstawienie, karą będą co najwyżej krytyczne recenzje. Natomiast w przypadku prywatnej placówki producent teatralny odpowiada za pieniądze swoje lub inwestorów. Ci zaś nie wykładają ich po to, żeby wyleciały w kosmos, tylko, aby się co najmniej zwróciły. Pusta widownia to największa obawa producenta. Z nią jednak wiąże się pokusa schlebiania najprostszym gustom, aby mieć gwarancję, że widz chętnie kupi bilet. To może stać się pułapką.

Jak zachować równowagę między komercją a sztuką, aby ta ostatnia nie zaginęła?

Widz to normalny człowiek, którego rzeczywistość rzadko usłana jest różami. Ma mnóstwo stresów w rodzinie czy w pracy, więc w teatrze potrzebuje oderwać się od problemów i zwyczajnie się rozerwać. Trzeba tę potrzebę zrozumieć. Ja też lubię się serdecznie, głośno pośmiać. Nawet w farsę, czyli zabawną komedię omyłek, można wnieść dobre aktorstwo, świetną reżyserię, scenografię i kostiumy. Wtedy farsa też jest sztuką.

Czy to oznacza, że to właśnie lżejsze spektakle mają być sposobem na przyciągnięcie widza do teatru?

Sposobem na to, żeby się nie zniechęcił, ale za chwilę przyszedł też na coś innego. Niestety nawet dobrą farsę, a jest parę znakomitych należących do klasyki gatunku, choćby „Czego nie widać” albo „Mayday”, można zrobić beznadziejnie. Wszystko da się zepsuć. Potrzebne jest brylantowe aktorstwo, aby podnieść spektakl na wyższy poziom, nie grać tylko liter, ale wspiąć się na wyżyny abstrakcji, które przeniosą widza dalej… Większym wyzwaniem jest rozrywka, która poza uśmianiem się do łez, pozwala na to, iż wychodzimy z teatru i zostaje w nas refleksja, przemyślenie czy wzruszenie… To najbardziej lubię w teatrze.

A czy widzi Pani różnicę między teatrem państwowym a prywatnym?

Nie widzę. Teatr jest albo dobry, albo zły. W teatrze państwowym zdarzają się totalne nieporozumienia, człowiek ma ochotę wyjść po dziesięciu minutach. Nie robię tego, aby nie sprawić przykrości kolegom, i z szacunku do pracy, jaką włożyli. (Przyznaję, czasem wymykam się dyskretnie w przerwie). A tymczasem w teatrach prywatnych zdarzają się przedstawienia zatykające dech w piersi. Bywa też odwrotnie.

Zdarza się usłyszeć, że publiczność w mniejszych miastach jest mniej wymagająca, można jej wcisnąć przysłowiowy kit. Co Pani na to?

Absolutnie się z tym nie zgadzam. Oczywiście seriale spowodowały to, że ludzie poza Warszawą są bardziej ciekawi aktorów, których widzą w szklanym okienku, chcą ich zobaczyć, przyjrzeć się im z bliska, na żywo… Ale trzeba dmuchać i chuchać, dbać o widza, żeby się nie zniechęcił, żeby chciał przyjść ponownie do teatru. Dlatego nie wolno wciskać przysłowiowego kitu.

Dlaczego Pani zdaniem takie przedsięwzięcia, jak II OFTP „Sztuka plus Komercja”, są potrzebne?

Myślę, że wszelkie takie przeglądy, festiwale mają głęboki sens. Nie tylko dlatego, iż dla widza jest to jakaś atrakcja, ma z czego wybierać. To również szansa na przyjrzenie się temu, co dzieje się na rynku teatrów prywatnych, przyjrzenie się też sobie nawzajem: jakie są propozycje, ich przyjęcie przez widzów, koszty produkcji, jak działa konkurencja… To wszystko jest bardzo ważne, bo przy okazji kształtuje przyszłość, rozwój teatrów prywatnych.

To, co dzieje się w Siedlcach, jest fenomenem na skalę ogólnopolską. Wielokrotnie brałam udział w przedstawieniach, z którymi objeżdżałam cały kraj. W dużych ośrodkach łatwo jest zapełnić salę, w mniejszych trzeba się napracować, żeby ludzie przyszli. A w Siedlcach widzowie po prostu kochają teatr i artystów, to jest wyjątkowe miejsce. Po raz pierwszy przyjechałam tu na okoliczność premiery „Harolda i Matyldy”. Ale już wcześniej słyszałam dużo dobrego na temat tego miejsca oraz publiczności. Centrum Kultury i Sztuki ma wspaniałą atmosferę, dzięki czemu uwielbiamy tutaj przyjeżdżać. Mówię to całkiem serio, wcale nie mam zamiaru się podlizywać.

Bardzo fajnym pomysłem festiwalowym jest możliwość dyskusji publiczności z aktorami po każdym przedstawieniu. Zachęcam do tego. Jeżeli coś się nie spodoba, warto powiedzieć: co, dlaczego i uzasadnić. Dialog z publicznością jest bardzo ważny. Następna sprawa to dawanie autografów, czyli kolejna okazja, aby podejść i zamienić parę słów z aktorem.

Jakie spektakle szczególnie poleciłaby Pani widzom?

Na pewne te, które znam. Bardzo dobrym przedstawieniem jest „Za rok o tej samej porze”, w którym grają Piotr Gąsowski i Olga Bończyk. Nie widziałam spektaklu „Gloria i Grace”, ale nazwiska aktorek – Stanisława Celińska i Lucyna Malec – gwarantują, że będzie super. Ze swoimi recitalami, czy – jak to się mówi po amerykańsku – one man show, wystąpią Wiktor Zborowski oraz Marian Opania, którzy reprezentują kabaret literacki, czyli teksty wspaniałych autorów takich jak Wojciech Młynarski, Agnieszka Osiecka, Antoni Słonimski. Chłopaki z „Dobry wieczór kawalerski” – Leszek Lichota, Antoni Pawlicki i Michał Piela – są również gwarancją jakości. Widziałam „Romę i Juliana”. To świetna sztuka Krzysztofa Jaroszyńskiego, autora m. in. „Daleko od noszy”. A grających tam Hanny Śleszyńskej i Pawła Wawrzeckiego nikomu nie muszę rekomendować. Widziałam też musical „Siostrunie” i jestem pewna, że publiczność siedlecka będzie się tak samo dobrze bawiła, jak warszawska.

Jestem bardzo ciekawa spektaklu „Iwona, księżniczka Burgunda”, przygotowanego przez siedleckie Centrum Kultury i Sztuki, który swoją premierę będzie miał właśnie na festiwalu.

To już na koniec: jak zachęciłaby Pani widzów do obejrzenia festiwalowych spektakli?

Bardzo serdecznie zapraszam do Centrum Kultury i Sztuki. To wyjątkowe miejsce, a począwszy od października, przez parę miesięcy będziecie mieli Państwo okazję oglądać swoich ulubionych aktorów i ciekawe propozycje repertuarowe. Mam nadzieję, że dostarczą one rozrywki i wzruszeń…

Dziękuję za rozmowę.

Kinga Ochnio