Komentarze
Koronarocznica

Koronarocznica

Trudno w to uwierzyć, ale 4 marca minęła pierwsza rocznica, kiedy media z przerażeniem doniosły, że w Polsce pojawił się tzw. pacjent zero.

Przestraszeni ludzie natychmiast rzucili się do sklepów, by ogołocić półki z papieru toaletowego, oliwy z pierwszego tłoczenia i spirytusu. Kilka dni później, po ogłoszeniu stanu epidemii na terytorium całego kraju, rozpoczął się formalnie pierwszy lockdown. Od tamtej pory Polacy zostali zmuszeni do diametralnej zmiany stylu życia. Stracili poczucie bezpieczeństwa i uświadomili sobie, że nie są już kowalami własnego losu. Nasze podstawowe prawa, w tym do wolności i własności, zaczęły być coraz bardziej ograniczane. Każdy, kto ma choć odrobinę zdrowego rozsądku i umiejętność samodzielnego myślenia, doskonale to widzi i rozumie. Widzi, co dzieje się z psychiką młodzieży zmuszonej do siedzenia przed ekranami komputerów. Dostrzega samotność starszych ludzi, których od miesięcy nie odwiedzają własne dzieci, bo im wmówiono, że są zagrożeniem dla seniorów. Widzi upadek kolejnych branż i gałęzi gospodarki. Odczuwa wzrost cen. Zauważa postępującą laicyzację. Pyta, co stało się z katolikami, których skutecznie przekonano, że kościół jest największym źródłem zarazy, a księża siewcami wirusa.

Wreszcie dostrzega nieudolność i dwulicowość polityków, którzy przecież jeszcze nie tak dawno obiecali, że będzie inaczej niż – jak to mawiał klasyk – było „przez osiem ostatnich lat”.

Nikt mnie nie musi przekonywać, że miejsca Zjednoczonej Prawicy długo jeszcze nie zajmie jakaś nowa genialna ekipa. Jej – póki co – jeszcze nie ma i nic nie zapowiada, by się nagle pojawiła. Ale nikt także nie wmówi mi, że „narodowa polityka” polegająca na trwaniu w ogólnoświatowej komedii pomyłek wyleczy nas z jakiegokolwiek wirusa.

Dziś rządzący mają bardzo poważny problem z kolejną nagłą zmianą narracji dotyczącej pandemii. W minionym tygodniu na durniów wyszły wszystkie koronaświry, którym zakazano noszenia najróżniejszych szmat i przyłbic, a za jedyną słuszną ochronę uznano maseczki, i to najlepiej medyczne. Ludzie nazywani przez żyrantów nowego ładu płaskoziemcami, od samego początku mówili, że zakładanie tego szajsu na twarz nie ma żadnego sensu. Przecież każdy, kto słuchając medialnych przekazów dnia używał mózgu, doskonale wiedział, że przyłbice, szaliki, kominy lub trzymane przez kilkanaście godzin pod nosem maseczki chronią co najwyżej przed mandatem. Dziś można jedynie współczuć wszystkim szwaczkom siedzącym po nocach i produkującym setki lojalnościowych szmatek. Można żałować pieniędzy, które samorządy wyrzuciły w błoto, kupując materiały niezbędne do ich produkcji. Można ubolewać nad naiwnością wielu osób składających w blasku fleszy przyłbice, z którymi teraz – jak raczył zauważyć minister od zdrowia – można co najwyżej pojechać na wycieczkę pod Grunwald. Niewykluczone, iż za kilka miesięcy „spece” od pandemii uznają, że promowane dziś z takim nabożeństwem szczepionki są również nic niewarte.

A tak na marginesie. Od kilku tygodni wiodącym producentem maseczek FFP2 jest m.in. jeden z koncernów kontrolowanych przez Sebastiana Kulczyka. Przypadek? Ależ skąd. Maseczki bawełniane można było prać, przyłbice myć, a te, w które powinniśmy się obecnie zaopatrywać (chyba jako upominki na koronarocznicę), należy utylizować. Najlepiej kilka razy na dobę – tak, by ktoś na tym nieźle zarobił.

Leszek Sawicki