Krótka obrona stacji kolejowej w Międzyrzecu 16 listopada 1918 r.
Murowany budynek dworca kolejowego oddalony był od centrum Międzyrzeca ok. 1,5 km i prowadziła do niego okrężna trasa - obecną ul. Narutowicza. Wypalony przez wycofujących się w 1915 r. Rosjan, wielkim trudem odbudowany, w roku 1918 znowu stał się obiektem agresji. Obsadę budynku stanowiła niezbyt liczna załoga POW, która liczyła ok. dziesięciu ludzi, słabo uzbrojonych w jednostrzałowe karabiny. Ogólnie rzecz biorąc, stacja nie była przygotowana do długiej obrony, gdyż nie obawiano się napadu; jej obsada była tylko po to, aby wiadomo było, że budynek jest w polskich rękach. Słysząc strzały wokół pałacu, załoga zatelefonowała do Łukowa będącego już w polskim posiadaniu i stamtąd otrzymała polecenie, aby bronić stacji za wszelką cenę i że za godzinę przybędzie łukowska pomoc z odsieczą.
Jeden z obrońców stacji Benedykt Oksiuta napisał później: „Postanowiliśmy bronić stacji do ostatka i zaczęliśmy się rozstawiać na dole i na piętrze. Komendę objął śp. por. Kazimierz Mikołajczuk i powiada – «Chłopcy, rozstawić się po oknach, jak Niemcy będą już blisko stacji, rozpoczniemy ogień”. Tu można dodać, że dowodzenie to objął były niższy oficer kawalerii armii carskiej, uczestnik I wojny światowej. Tu okazał się jednak miernym dowódcą, raczej nieprzystosowanym do obrony obiektu murowanego. Można zadać sobie pytanie, dlaczego peowiacy dostali tylko po kilka naboi do swych karabinów. K. Mikołajczuk nie dość, że nie uprzedził ich, że należy oszczędzać amunicję i strzelać tylko na komendę, to nie egzekwował tego ostro i nie wyznaczył swego zastępcy na pierwszą kondygnację. B. Oksiuta wspominał: „Nas czterech [byli to Piotr Filipowicz, Lucjan Piotrowicz, Tomasz Kulik i autor relacji – JG] dostaliśmy się na piętro. Każdy z nas zajął sobie jedno okno i z niecierpliwością oczekiwał Niemców”. Chyba ma rację historyk P. Łossowski twierdzący, że stację postanowili zaatakować rozbrojeni przedtem Niemcy stacjonujący w Międzyrzecu, którzy zdołali się na powrót uzbroić. B. Oksiuta relacjonował: „Naraz zobaczyliśmy, jak całą kolumną wynurzyli się spoza ogrodu leśnika Prackiego. Każdy z nas, nie czekając komendy, przykłada karabin do ramienia i celuje w Niemców. Padły strzały”. Okazało się jednak, że nie był to tchórzliwy przeciwnik, ale zaprawieni w boju weterani, którzy nie dali się zaskoczyć. Oksiuta napisał: „Niemcy zaczęli się rozbiegać w różne strony, kryjąc się za stodołami wsi Stołpno i zaczęli strzelać. Bili w okna tak celnie, że po paru minutach nie było ani jednej szyby”. Wkrótce wyszło na jaw, że dowódca polski nie wziął pod uwagę okrążenia stacji i nie wystawił posterunków ją okalających. B. Oksiuta pisał: „Niemcy obeszli stację naokoło i już mają nas w pułapce (…). Zaczynają bić na stację z dwóch karabinów maszynowych, które ustawili na przejeździe berezowskim i prowadzącym do tartaku. Zapalili domki, które stały na wprost stacji i wzięli nas w krzyżowy ogień”.
Sytuacja obrońców szybko pogorszyła się, gdyż zaczęło brakować amunicji. Oksiuta twierdził: „Strzelanina z naszej strony trwała bardzo krótko, ponieważ każdy z nas dostał tylko po pięć sztuk naboi, gdyż taki był rozkaz, i jakkolwiek każdy sobie parę sztuk więcej zabrał tak, że mieliśmy po 15, liczba ta okazała się za mała, bo każdy swoje szybko wystrzelał”. To jeszcze było niczym w porównaniu z tym, że zabrakło solidarności w obronie i sam dowódca „stracił głowę”. Oksiuta zapisał: „Naraz na dole strzały ucichły (…). Schodzi na dół jeden z obrońców dowiedzieć się, co się stało, i po krótkim czasie przybiega zdyszany i powiada, że na dole nikogo nie ma, gdyż wszyscy uciekli, widząc niebezpieczeństwo, iż Niemcy okrążają stację”.
Okazało się, że obrońcy na parterze nie tylko wzięli nogi za pas, nie powiadamiając tych z piętra, ale nawet zostawili na pastwę losu ciężko rannego 22-letniego kolegę Czesława Kozłowskiego, który dostał postrzał w piersi. Leżał w kałuży krwi na posadzce i prosił o wodę. Konającemu oddał ostatnią posługę L. Piotrowicz, schodząc z piętra. Znalazłszy się na parterze, peowiacy z górnej kondygnacji uradzili, żeby się poddać. Karabiny pochowali w piecu, ściągnęli prześcieradło z łóżka, które było na górze i wystawili w okno na znak, że się poddają. Niemcy nie uszanowali honorowej kapitulacji, pobili poddających się i obrabowali ich z pieniędzy. B. Oksiuta pisał: „Obskoczyli mnie jak diabli dobrą duszę (…). Przetrząsnęli wszystko, zabrali pieniądze, a portfel z fotografiami rzucili na tor kolejowy”. Jeden z peowiaków nazwiskiem Kominko miał rewolwer w kieszeni. „Znalazłszy u niego broń, zaczęli go bić kolbami po głowie tak silnie, że leżał cały we krwi”. Napastnicy zatrzymali także jednego z pracowników kolei niebiorącego udziału w obronie, który miał przy sobie pieniądze do wypłaty dniówkowej dla robotników pracujących na torach. Mimo że prosił i błagał, wszystko mu zabrano. Obrabowawszy go doszczętnie, Niemcy zaczęli się kłócić i szarpać o łup, nie zważając, że mają przy sobie granaty. Jeden z takich granatów upadł przy szamotaninie i wybuchł, raniąc dwóch z nich. Skorzystał z tego B. Oksiuta i rzucił się do ucieczki. Obejrzał się dopiero wtedy, gdy poczuł, że coś go drapnęło po szyi i świsnęło koło ucha. Tak wspominał swą ucieczkę: „Dolatuję do przejazdu – rany Boskie – idzie czterech Niemców i coś niesie na drabinie. To był ich dowódca ranny. Ci, jak mnie zobaczyli, drabinę o ziemię i uciekają, aż piszczy. Ja za nimi, potem w bok, jestem już w rowie. Rowem dotarłem do lasu Jaźwiny, gdzie spotkałem swoich kolegów”. Okazało się, że słaba, improwizowana obrona dworca kolejowego w Międzyrzecu kosztowała Niemców co najmniej godzinę czasu i trzech ciężko rannych żołnierzy.
Józef Geresz