Krykiet, słońce, mikroklimat
Nad Bug przyjeżdżali ci, którzy mieli w miarę blisko, czyli siedlczanie, warszawianie, lublinianie. Było to jedno z niewielu miejsc w regionie, gdzie znajdował się tak duży zbiornik wodny. Baseny nie cieszyły się zbytnią popularnością. Zalewu siedleckiego jeszcze wówczas nie było, a od najbliższego jeziora w Białce na Pojezierzu Łęczyńsko-Włodawskim dzieliło ponad 100 km.
Pragnienie wypoczynku po trudach codziennego życia od niepamiętnych czasów było naturalną cechą człowieka. Słoneczna pogoda szczególnie zachęcała do chociażby chwilowej zmiany miejsca pobytu. Które miejscowości w regionie były dawniej znanymi ośrodkami, gdzie najchętniej spędzano wakacje?
W okolicach Siedlec bez wątpienia były to Kisielany-Żmichy nad Liwcem, który wówczas, co potwierdzają zdjęcia z okresu dwudziestolecia międzywojennego, bardziej przypominał zalew niż rzekę. Lato spędzali tam chętnie nie tylko mieszkańcy Siedlec i okolic, ale też Warszawy. Miało to związek z unikalnym klimatem. Popularne były też Wólka Wiśniewska, Wola Wodyńska, a także Sekuła, Rakowiec, gdzie docierało się pieszo lub rowerem. Natomiast miejscowości typowo wypoczynkowe to Fronołów, Serpelice, Mierzwice, Mielnik, Zabuże. Były one znane już przed wojną ze względu na położenie nad rzeką Bug, który dawał możliwości plażowania i kąpania się, ale też mikroklimat służący osobom cierpiącym na choroby układu oddechowego czy mającym problemy z sercem. W przypadku Fronołowa istotnym czynnikiem był fakt, iż kursowała tam z Siedlec kolej żelazna, która umożliwiała dojazd nad Bug pociągiem. Wsiadało się zatem do wagonu drugiej lub trzeciej klasy, która raczej była osiągalna cenowo dla przeciętnego zjadacza chleba.
Gdzie zatrzymywali się turyści?
Nie było wówczas typowych ośrodków wczasowych, a jedynie kolonijne. Korzystały z nich dzieci zagrożone gruźlicą. Jeden z nich został stworzony przez Towarzystwo Przeciwgruźlicze Ziemi Siedleckiej. Mieszkańcy, którzy przyjeżdżali na wypoczynek, wynajmowali kwaterę u gospodarza i tam letniskowali.
Czyli tak wyglądały początki agroturystyki?
Rzeczywiście. Choć większość z nas utożsamia tę formę spędzania wakacji z czasami współczesnymi, to tak naprawdę była ona znana już w XIX w., kiedy dwory ziemiańskie otwierały podwoje dla letników. Mniej zamożniejsi mieszczanie korzystali z gościnności indywidualnych gospodarstw, które oferowały kwatery o różnym komforcie, a co za tym idzie – także cenie. Jak podają źródła, letniska wynajmowano na całe lato. Ówcześni ludzie uważali, że trzeba solidnie wypocząć, by potem móc solidnie pracować.
Na jakie atrakcje można było liczyć nad Liwcem, jak i nad Bugiem?
Doskonałym źródłem wiedzy na ten temat są chociażby zdjęcia, które prezentowaliśmy w naszym archiwum na wystawie poświęconej Kisielanom-Żmichom. Popularne były kajaki, kąpiele – w tym m.in. skoki do wody z pomostu, a także bardzo modne wówczas plażowanie. Uważano bowiem, że opalanie ciała na brąz ma bardzo korzystny wpływ na organizm człowieka ze względu na absorpcję witaminy D. Ponadto organizowano wycieczki rowerowe, gry i zabawy towarzyskie, np. tenis, krykiet, piłka. Z kolei nad Bugiem spacerowano po lasach, zbierano grzyby, jagody. Korzystano, oczywiście, z możliwości kąpieli wodnych i słonecznych, pływano łódkami, kajakami. Towarzystwo miejskie, które zjechało z Warszawy, Siedlec i Lublina, grywało również w karty, dyskutowało o polityce, sztuce, modzie itd. Największymi jednak atrakcjami miało być świeże powietrze, kontakt z przyrodą, a także wiejskie jedzenie. Choć bywało, że letnicy narzekali na mało urozmaicony jadłospis, drożyznę, słaby standard kwater.
Czyli opinia, że Polak na wakacjach zajmuje się głównie narzekaniem, ma bardzo długą tradycję.
W prasie z 1934 r. czytamy m.in.: „Tak jak każde gospodarstwo ma swój inwentarz: świnię, konia, krowę itp., tak też w sezonie odpowiednim ma swojego letnika. Między krową np. a letnikiem jest pewne podobieństwo – krowę i letnika gospodarz starannie doi, bo to jest jego dochód – i pewna różnica – o krowę musi dbać, bo inaczej doić nie będzie mógł, natomiast o letnika dbać nie potrzebuje, gdyż ten w każdym wypadku daje się „doić”. Dlatego przyjeżdżając na letnisko zastajemy izby, rzekomo czyste, natomiast pod jakąś szafą, powiązaną dosłownie szmatkami, znajdują się stosy kurzu i jakiegoś nie wymiecionego od zimy zboża, w którym naturalnie szaleją myszy. Klamki u drzwi są poutrącane, nic się nie domyka, brak kluczy, okna i szyby są niemyte, schodki się pod człowiekiem zarywają. Jeśli do tego dodamy w okropnym stanie ubikacje, którymi z powodzeniem mogłaby się zainteresować jakaś komisja sanitarna lub policja, oraz kompletny brak jakichś śmietników czy innych dołków na śmieci – to mamy zewnętrzny obraz naszej, obejmowalnej w używalność na lato siedziby”. Skarżono się też, że myszy biegają po gospodarstwach, że kury budzą wczasowiczów z pierwszym brzaskiem, psy za głośno szczekają, muchy żyć nie dają, a na plażach znajdują się krowie „miny”. Jeden z dziennikarzy tak to opisał: „Plaże, względnie miejsca, które by można nazwać plażą, są równie często uczęszczane przez letników, jak i przez istoty trawożerne w rodzaju krów, owiec i koni, które, nie wiedzieć czemu, są zaganiane przez miejscowych pastuchów na piasek, gdyż, jak wiadomo, nie nadaje się on do skonsumowania. Letnik musi bardzo często „wiać” z niedokończonej kąpieli, ustępując z kurtuazją acz nie dobrowolnie miejsca wyżej wymienionym istotom. Poza tym w chwilach wolnych od ich obecności powinien przychodzić na plażę z łopatą do usuwania śladów przez nie pozostawionych, aby mógł się bez obawy na piasku rozciągnąć”.
Czy źródła donoszą o znanych postaciach ówczesnego establishmentu, które wypoczywały w naszym regionie?
W Mężeninie nad Bugiem znajdował się ośrodek, gdzie Towarzystwo Miłośników Uroczyska ,,Mężenin” oficjalnie prowadziło ośrodek wczasowy otwarty także dla niewtajemniczonych wczasowiczów, ale w rzeczywistości było to miejsce seansów okultystycznych. Przyjeżdżali tam, np. gen. Władysław Sikorski, twórca i dowódca organizacji wojskowej – Służby Zwycięstwu Polski, która była pierwszą organizacją konspiracyjną w okupowanej Polsce gen. Michał Tokarzewski-Karaszkiewicz, a także Wanda Wasilewska. Wówczas nie utożsamiano jej z lewicowymi poglądami, ale ze swoim ojcem Leonem Wasilewskim, bliskim współpracownikiem Józefa Piłsudskiego. Członkowie Towarzystwa Miłośników Uroczyska ,,Mężenin” byli inwigilowani przez miejscową policję, gdyż podejrzewano ich o antypaństwowe knucie.
Generalnie jednak nad Bug przyjeżdżali ci, którzy mieli w miarę blisko, czyli siedlczanie, warszawianie, lublinianie. Było to jedno z niewielu miejsc w regionie, gdzie znajdował się tak duży zbiornik wodny. Baseny nie cieszyły się zbytnią popularnością. Zalewu siedleckiego jeszcze wówczas nie było, a od najbliższego jeziora w Białce na Pojezierzu Łęczyńsko-Włodawskim dzieliło ponad 100 km. Z kolei Mazury w tamtych czasach niekoniecznie były polskie. Poza tym znajdowały się dość daleko, dlatego na wakacje wybierano miejsca nieodległe, gdzie można było dotrzeć pociągiem, na który przeważnie wszystkich było stać. Letnicy narzekali jednak na tłok, jaki panował w składzie do Fronołowa. Ciasno było jedynie w wagonach trzeciej klasy, zaś ciągnięte przez lokomotywę jednostki drugiej klasy jechały puste. Konkretnie chodzi o jeden pusty wagon. Pociąg do Fronołowa składał się bowiem z dwóch wagonów: najtańszej trzeciej klasy i jednego drugiej. O najdroższej, pierwszej klasie nie mogło być mowy, skoro nawet druga jechała pusta.
Jakie inne środki transportu wybierano?
Na naszym terenie auta należały do rzadkości, choć komunikacja autobusowa kursowała już po najważniejszych trasach. Tyle że nie zawsze pokrywały się one z drogami, które wiodły do miejscowości wypoczynkowych. Wówczas – np. w przypadku Wólki Wiśniewskiej, Sekuły czy Kiesielan – pozostawało wynajęcie wozu, na który pakowano niemal cały dobytek. Naładowane koszami, leżakami i letnikami fury stanowiły codzienny widok.
Jednak nie wszyscy wyjeżdżali na wakacje. Co robili ci, którzy zostawali w mieście?
Niezwykle popularnym miejscem na weekend była podsiedlecka Sekuła. Jako miejsce rekreacji tereny te zresztą były znane już w XIX w. Wystarczyło wziąć kocyk, koszyk z prowiantem, by w pięknych okolicznościach przyrody naładować baterie przed kolejnym tygodniem pracy. Jeden z przedwojennych felietonistów tak wspomina to miejsce: „Leży sobie takowa w kącie ostrym, utworzonym przez białe wstęgi szos łukowskiej i garwolińskiej, a idzie się do niej przez Roskosz. Niektórzy wprawdzie twierdzą, że chodzi się nie tylko przez Roskosz, ale i po rozkosz, ale ci bywają tam widocznie w towarzystwie płci ozdobnej i nie znają się na przyjemnościach bezinteresownej turystyki, czystej niczym kryniczny i bystry nurt rzeki Muchawki”. Nieco dalej znajdowały się białe domki dla letników. „Ceny za sezon nad wyraz skomplikowane. Lepiej nie pytać. Bo jak spytasz, to okaże się, że ten z gankiem kosztuje o 30 zł drożej od tego bez ganku, ale ten bez ganku kosztuje o 10 zł taniej od tego z gankiem” – pisze wspomniany felietonista, dodając: „Nie zrozumiesz nic, zasromasz się srodze swoim nieuctwem i pójdziesz dalej. Nad staw pokryty szerokim listowiem wodnego kwiecia (nenufary?), na mostek przy młynie poetyczny, na drogę polną, bodziakami szczodrze obrosłą. Odetchniesz głęboko i do domu wrócisz unosząc na nogach cierpki posmak morki, wiejącej od strony Muchawki, a pod powiekami złoty odblask skradzionego wiośnie słońca”.
Dziękuję za rozmowę.
MD