Komentarze
Kto nam zapłaci za…

Kto nam zapłaci za…

20 lat temu, stojąc w nocnej kolejce po konserwy tłuszczowe, snułem smutną refleksję nad marnością schyłkowego PRL-u. Choć jeszcze dość młody, by marzyć, to już wystarczająco doświadczony przez kolejne reformy „kacyków” jakoś nie widziałem swej doczesności w różowych kolorach.

Owszem, dzielący wraz ze mną kolejkę rolnicy przebąkiwali o konieczności uwolnienia cen na ich produkty, by wreszcie mogli godnie żyć (czytaj dyktować ceny), ale we mnie – bardzo świeżo upieczonym magistrze bez umowy o pracę – te rozmowy nie rozbudzały chęci dysputy. Przez skórę, bo przecież nie z doświadczenia czułem, że jeśli nawet w miejsce socjalistycznej gospodarki planowych niedoborów i niedomagań pojawi się coś innego, to zasada będzie ta sama. Jedni pracują, inni z tej pracy korzystają. W jakich proporcjach, na jakich zasadach, tego nie był w stanie wytłumaczyć nawet mój doktor od ekonomi politycznej, który akurat nie wmawiał nam wyższości socjalizmu nad kapitalizmem, bo przecież to się empirycznie nie dało uzasadnić.

Rok później, bogatszy o kwartalnie waloryzowaną pensję wymienianą bez strachu o posądzenie o cinkciarstwo na zdecydowanie twardszą walutę, a przede wszystkim przy kruchej nadziei, że moje dzieci mogą żyć na poziomie swych rówieśników zza zerwanej żelaznej kurtyny, ale dopiero gdy osiągną mój ówczesny wiek, przekroczyłem próg namiastki kapitalistycznej raju, czyli wciąż jeszcze otoczonej murem berlińskiej enklawy dobrobytu. To co zapamiętam z tej wyprawy, to zawrót głowy w centrum handlowym. Owszem, nasze polskie półki były już prawie pełne, ale leżące tam artykuły wciąż tkwiły w poprzedniej epoce. Drugie spostrzeżenie to spokój ludzi, którzy tam żyli. By zapracować na swój dobrobyt nie biegali z obłędem w oczach, nie zaharowywali się na śmierć po 14 godzin na dobę. Przeciwnie. Wydawali się wypoczęci, odstresowani, uśmiechnięci, cierpliwie znoszący nasze „turystyczne” najazdy i wykapowanie u Turków władających biegle rosyjskim kalkulatorów, szminek, magnetowidów. Ilekroć wspominam tę wyprawę, tylekroć muszę tłumić w sobie złość na tych wszystkich, którym zawdzięczamy 45 lat eksperymentu zwanego socjalizmem. Nie czułem się wtedy upokorzony swą biedą, to nawet nie była jakaś zazdrość, ale byłem i jestem wściekły za zmarnowaną przez bandę nieudaczników energię trzech pokoleń moich rodaków, którzy przecież nie z własnej woli stali się narodem Syzyfów. Zostaliśmy skazani na ten los decyzją kilku facetów, którzy postanowili podzielić sobie świat. Przeciągając paluchem po mapie wyznaczyli los setkom milionów ludzi. Jednym zafundowali warunki do treningu, zapewnili pomoc, sprzęt, drugim przetrącili na dzień dobry kręgosłup. Na koniec obie grupy postawili na starcie – a jakby tego były mało – tym pierwszym spokojnie zaaplikowali doping w postaci planu Marshalla. W imię czego najpierw wysłano miliony na śmierć w okopach lub za drutami, po czym jednych rozgrzeszono, a garstce zawyrokowano stryczek?

Spotykam moich przyjaciół ze szkolnej i studenckiej ławy. Bardzo nieliczni sprzedali się polityce, a jeśli już to w większości płacą za to swoją cenę. Pozostali przedwcześnie posiwieli, są po pierwszych zawałach, niektórzy już bez rodzin. Nasze dzieci wyjeżdżają za zerwaną żelazną kurtynę bez kompleksów. Świetnie władają obcymi językami, noszą te same ciuchy co ich rówieśnicy, oglądają te same filmy w klimatyzowanych kinach, …ale jeszcze nie spełniły naszego snu. Wciąż nie ma w nich tego spokoju, jaki pamiętam z Aleksanderplatz. A we mnie wciąż jest to pytanie: kto i komu wystawi rachunek za pchanie tego socjalistycznego głazu przez naszych dziadków i rodziców, za nasz ciągły strach? Na ile jeszcze wystarczy sił?

Grzegorz Skwarek