Historia
Źródło: ARCHIWUM
Źródło: ARCHIWUM

Las jest największym cmentarzem

Opowieść o umiłowaniu ziemi ojczystej i losach bohaterów, którzy polegli w walce o wolność, Maria Wanda Kozłowska przekazuje dalej w swoich wierszach.

Na Polesiu lubelskim w Woli Wereszczyńskiej istnieje cmentarz prawosławny i dwa katolickie - jeden z nich znajduje się niedaleko tablicy z nazwą miejscowości Babsk. Miejsca te zna od dzieciństwa urodzona w Woli w 1945 r. M.W. Kozłowska, która pielęgnując miłość do ziemi rodzinnej w swoich tekstach poetyckich i rozmowach, pielęgnując pamięć o tych, którzy odeszli. Na cmentarzu, oprócz grobów cywilnych, znajduje się też zbiorowa mogiła poległych i zamordowanych podczas II wojny światowej żołnierzy AK i innych organizacji podziemnych. Troska o ich pamięć była żywa wśród miejscowej społeczności, a także nauczycieli szkoły, w której uczyła się pani Maria. Zgodnie ze zwyczajem, we wrześniu i przed uroczystością Wszystkich Świętych uczniowie, jak i nauczyciele udawali się na cmentarz, aby porządkować groby. Taka była tradycja szkoły. - Mówiliśmy, że idziemy sprzątać groby żołnierskie. Każdy brał ze sobą z domu odpowiednie narzędzia, pomagali nam także mieszkańcy, przynosząc swoje - opowiada kobieta.

– Dzieci inaczej przyjmują historię, dziś pamięć o dawnych wydarzeniach wojny w mojej świadomości jest mocniejsza. Wiem, że kilku partyzantów zginęło tutaj także po wojnie, wśród nich stryjeczny brat mojego męża. Kiedyś nie było osób, które nie miałyby wśród poległych kogoś z rodziny – dodaje.

W. Kozłowska pamięta też z lat dziecięcych, jak miejscowe groby nawiedzali ludzie, którzy przyjeżdżali do Babska, jej rodzinnej wioski, furmankami z dalszych okolic. – Mieszkaliśmy zaledwie kilometr od cmentarza, dlatego znajomi rodziców i krewni zostawiali na naszym podwórku konie i wozy, a sami udawali się, aby porządkować miejsca spoczynku swoich bliskich. Było tam zaledwie kilka pomników z marmuru i granitu, większość stanowiły usypane kopczyki. Ludzie usuwali porastające je chwasty, wycinali gałęzie bzów i akacji, które się rozrosły. Przynosili ze sobą koszyczki napełnione żółtym piachem, którym obsypywali uprawione nagrobki, po czym dekorowali je gałązkami świerkowymi. Z mchu układali dookoła grobu wianuszki, wpinając w nie kwiatki z kolorowej bibuły. Napis ŚP. i znak krzyża, czasem serduszko – układano z białych kulek owocu krzewinki żywopłotowej. Były to różne wzory: serca, krzyże, napisy „wieczny odpoczynek”. Zapalano również świece – wspomina pani Maria. Pojawiały się i znicze wykonane domowym sposobem. – Moja mama używała do tego słoików albo szklanek, do których wkładała blaszkę z lnianym sznurkiem, który służył jako knot, a naczynie wypełniała tłuszczem – tłumaczy.

 

Opowieści jak życiowe wskazówki

Okres jesienny sprzyja refleksji nad przemijaniem i nad odchodzeniem z tego świata. To czas, kiedy wspominamy naszych bliskich zmarłych. Dawniej, kiedy nie było telewizji ani radia, a ludzie potrzebowali wspólnych spotkań, wywiązywały się rozmowy na tematy życia wiecznego. – Nigdy nie słyszałam tylu opowieści o duchach zmarłych i upiorach, jak w czasie mojego dzieciństwa – mówi M. Kozłowska. – Dziś spoglądam na ten czas, który minął, z refleksją, że były to podania i historie, których potrzebowaliśmy jako wskazówki życiowe. Były to znaki czy ostrzeżenia o wydźwięku moralizatorskim. Dowiadywaliśmy się, że za złe postępowanie czeka kara. Opowieści hamowały zło w człowieku, odwet, złość, gniew. Mówiły, że człowiek nie jest panem dobra i zła, że trzeba i warto być dobrym, uczciwym, uczynnym i pracowitym – dopowiada.

W jaki sposób kilkuletnie dziecko w latach 50 dowiadywało się o tym, co jest poza sferą widzialną i odczuwalną? Z opowieści dorosłych, którzy w chłodne jesienne i zimowe wieczory spotykali się w domach, przekazując sobie zasłyszane historie. Były one ubarwione, jednak – jak podkreśla pani Maria – tkwiło w nich ziarno prawdy. Duże znaczenie spełniała pamięć o uczynkach osób z najbliższego sąsiedztwa, które odeszły z tego świata. – Jeśli zmarły był człowiekiem uczynnym, dobrym dla rodziny, coś wnosił do społeczeństwa, wtedy w mowie pogrzebowej ksiądz o tym mówił – wyjaśnia kobieta. – Był to taki „lepszy pogrzeb”. A gdy w czasie ostatniego pożegnania było niewiele osób, a kapłan zaledwie wspomniał odchodzącego – bo mówi się o zmarłym dobrze lub wcale – społeczność wiedziała, że pamięć o osobie zostanie, ale czynów nikt nie będzie pamiętał – wyjaśnia.

 

Zwyczaje przy pożegnaniu

Dawniej pożegnanie z umierającym było naturalnym i na swój sposób uroczystym wydarzeniem w życiu rodziny, a towarzyszyło mu wiele obrzędów. Ostatnie chwile życia upływały zazwyczaj na pojednaniu z Bogiem i bliskimi. Do umierającego wzywano księdza, który po spowiedzi udzielał mu Komunii św. i sakramentu namaszczenia chorych. W ręce osoby, która rozstawał się z życiem ziemskim, wkładano zapaloną gromnicę, której światło miało oświecać duszy drogę do nieba. Obok umierającego czuwała rodzina, znajomi i sąsiedzi.

Zmarły pozostawał w domu nie dłużej niż trzy dni. – Leżał na ławie, aż stolarz przygotował trumnę. Jeśli usta były otwarte, zawiązywano chusteczkę pod brodę, przy niedomkniętych powiekach kładziono pieniążki na oczodoły – przypomina M. Kozłowska. – Rodzina i sąsiedzi, zebrani wokół, śpiewali pieśni, odmawiali Różaniec w intencji zmarłego. Pamiętam, jak zmarł sąsiad, który nosił na piersi szkaplerz – miniaturowy obrazek wytłoczony w skórce, zawieszony na skórzanym troczku. Oprócz zwyczajowych modlitw odmawiano przy nim modlitwę zapisaną na karteczce, którą za życia odczytywał jako osoba nosząca znak Maryi. Była to taka kontynuacja jego modlitwy – dodaje.

W czasie, gdy nieboszczyk leżał w domu, zwyczajowo w pomieszczeniu musiało palić się światło, u wezgłowia trumny stawiano po obu stronach świece. Pani Maria przypomina sobie, że zasłaniano lustra i zatrzymywano zegary. Gdy trumnę ze zmarłym wynoszono z domu, trzy razy uderzano nią w próg na znak pożegnania, wypowiadając przy tym słowa: „Duszo, opuść te progi, przez które przeszły twoje nogi”.

 

Upomnienie o pamięć

W pamięci M. Kozłowskiej pozostały dawne zwyczaje, bo – jak sama wyznaje – tradycja zostaje w nas na zawsze. Tę opowieść o umiłowaniu ziemi ojczystej i losach bohaterów, którzy polegli w walce o wolność, przekazuje dalej, np. w wierszach.

„Niepozorna, wychodzona, umorusana/ spotkałam ją przy lesie z rana,/ ona tuliła skarb w paluszkach/ cóż ja w tym rozpoznałam?/ – medalik, guzik i gulaszu puszka” – napisała pani Maria w wierszu „Wolność i niepodległość”. I dalej: „W trakcie rozmowy zadał mi pytanie:/ kim jesteś, towarzyszko niedoli?/ Dajesz się poznać szczęśliwa, też w opłakanym stanie/. „Wolność” – odpowiedziałam dumnie i tak z niepodległością ruszyłyśmy dalej w drogę,/ zostawiając wspomnienia o wojnach i niewoli”.

Autorka przypomina sobie lata, kiedy jej ojciec był w niewoli od 3 września 1939 r. i jego powrót pod koniec roku 1944. Wiersz to hołd dla niego i tych, którzy przebyli trudną wojenną drogę. To tekst poetycki o wolności. – Urodzona w 1945 r., cóż ja mogłam wnieść? – Kozłowska zadaje pytanie. I odpowiada: – Nadzieję, prawda?

W innym tekście poetyckim pisze: „Bohaterów wchłonie ziemia,/ ich krwią maki czerwone,/ ich pola potem zroszone”. I upomina się o pamięć o nich, o hołd, który jesteśmy im winni, do współczesnych kieruje także apel o solidarność i wzajemny szacunek.

W wierszu „Listopadowa szaruga” pisze: „Wszystko jest prawem natury,/ biegiem pędzącego czasu”. Do świata natury nadbużańskiej – za którym tęskniła, mieszkając przez 35 lat na Śląsku – odnosi się również w „Cenie wolności”. Pisze: „Życie, nawet kiedy się starzeje,/ szatą kolorów przyroda się śmieje./ Las, las jak ważne ma oblicza/ zielenią i bogactwem zasobów zachwyca./ W czasie pożogi wojennej jest schronieniem i gehenną,/ las jest największym cmentarzem w drodze do wolności”. Pragnieniem pani Marii – urodzonej w ostatnim roku wojny – jest zachowywanie polskiej tradycji przez młodsze pokolenia i poszanowanie pamiątek przeszłości.

Joanna Szubstarska