Komentarze
Legia cudzoziemska

Legia cudzoziemska

„Lądy i morza przemierzam, kulę ziemską z otwartym czołem. Polski mam paszport na sercu. Skąd, pytam, skąd go wziąłem?” Pamiętają Państwo ten wierszyk z filmu „Miś”, deklamowany podczas uroczystego wręczenia paszportów?

W odpowiedzi na pytanie o pochodzenie dokumentu pojawiły się słowa o trudzie, znoju, codziennej pracy, żelazie, stali…, ale wszystko okraszone poczuciem dumy z posiadania deficytowego towaru. Owa scena przyszła mi na myśl, kiedy z żalem patrzyłam, jak przemęcza się trener jednego z rodzimych siatkarskich klubów. A wszystko przez surowe przepisy, które nie pozwalają, aby na boisku w jednej drużynie było więcej niż trzech obcokrajowców. Schody zaczynają się wtedy, gdy w drużynie jest nawet pięciu zawodników z importu. Z podziwem więc patrzyłam na poczynania trenera klubu z Rzeszowa, który, chcąc zrobić zmianę choćby na przyjęciu zagrywki, musiał jednocześnie zmieniać środkowego, by limit obcokrajowców przebywających na parkiecie się zgadzał.

Trenerzy jednak nie chcą rezygnować z powoływania cudzoziemców. Od dawna najlepszym fortelem w walce z przepisami staje się naturalizacja, czyli nabycie polskiego paszportu. W drużynie pojawia się więc nowy obywatel, a tym samym zmniejsza liczba obcokrajowców i robi miejsce dla nowego gracza z zagranicy. Wszyscy są zadowoleni z pozyskania kolejnego obywatela, a najbardziej urząd statystyczny, podatkowy i ZUS. W przypadku jednego z białoruskich siatkarzy właśnie doszukano się polskich korzeni… u rodziców jego żony. Jest więc silny punkt zaczepienia, w konsekwencji czego droga do podpisania wniosku paszportowego będzie krótka i bez wybojów. Inni na wszelki wypadek zaczęli uczyć się języka polskiego, aby móc potem w świetle jupiterów odebrać dokument z rąk najwyższych władz, które – razem z 40 milionami krajanów – zobaczą w nowym obywatelu wybawcę, cudotwórcę i poczują na swoich licach powiew wiatru zmian.

Jeśli chodzi o piłkarzy, sprawa jest jeszcze poważniejsza. Jak ulał do oddania powagi sytuacji pasuje rysunek Andrzeja Mleczki, na którym 11 czarnoskórych trampkarzy z orzełkami na piersi śpiewa: „Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy…”. W kadrach zespołów ekstraklasy gra bowiem 116 piłkarzy z importu, a to oznacza, że co czwarty zawodnik nie ma naszego obywatelstwa. Trener reprezentacji narodowej sam przyznał, że jeździ po Europie i namawia piłkarzy do gry dla Polski. Ze swoich wojaży przywiózł już deklarację dotyczącą gry w biało-czerwonych barwach od młodego Francuza …którego babuszka pocharzi z Chrzanowa… to znaczy generalnie z Polski. Znany z ciętego języka Franciszek Smuda na pytanie o europejskie tournee odpowiada: „A skąd mam brać tych piłkarzy?”. I dodaje, że nie weźmie ich przecież stamtąd, gdzie nawet król chodzi piechotą.

Niektórzy kręcą nosami, przypominając, że restrykcyjne przepisy wprowadzono po to, aby zaciąg z zagranicy nie blokował nadmiernie miejsc w drużynach naszym młodym sportowcom, i wskazują, aby właśnie garściami angażować polską, zdolną i głodną sukcesów młodzież. Zwolennicy importowanych graczy przyznają, że i owszem jest zdolna, ale… do wszystkiego, a najmniej do gry w piłkę, po czym wskazują na braki w wyszkoleniu technicznym, przygotowaniu taktycznym i fizycznym. A jak podkreślają działacze: „Jesteśmy rozliczani z wyników i kupujemy takich zawodników, którzy są w stanie nam ten wynik zapewnić”. Często to nawet sami menadżerowie przywożą do polskich klubów swój eksportowy „towar”, zachwalając: „Młody, zdolny i ma obie nogi”, albo „U nas grał i strzelał. U was też będzie. Lepszego za te pieniądze nie znajdziecie”. Tylko czy drużyna, która wystawia ośmiu obcokrajowców, to jeszcze jest Wisła czy już może Dunaj?

Kinga Ochnio