Mądry inaczej
Co więcej - to, co się dzieje, staje się łakomym kąskiem dla wszystkich opozycji we wszystkich krajach. Nie jesteśmy w tym oryginalni. Choć bowiem na co dzień żyjemy naszą krajową sytuacją, to nie można stwierdzić, że tylko u nas tak się rzeczy mają. Trudno wypowiedzieć się autorytatywnie, czy podejmowane przez rządzących działania są skuteczne czy też nie. Ekspertów ci u nas dostatek, szczególnie tych internetowych, co to nie biorąc za nic odpowiedzialności, pakują w głowy przekonanie, iż są jedynymi prawdziwymi znawcami tematu. Ich zagęszczenie na jednym metrze kwadratowym wirtualnej rzeczywistości sprawia, że największym problemem dzisiaj staje się… głupota. A jej skutki mogą okazać się o wiele dalej idące aniżeli epidemia tego czy innego wirusa.
Dylemat o związku piernika z wiatrakiem jest znany powszechnie. Wydaje się, iż rzeczywiście nic nie łączy toruńskiego wypieku z dawnym środkiem do produkcji mąki i nie tylko. Owszem, można snuć dalekie skojarzenia łączące w jeden łańcuch przyczynowo-skutkowy owe rzeczy, lecz przaśna logika będzie się na to zżymać. Podobnie jest z twierdzeniami natury teologiczno-liturgicznej związanej ze sposobem przyjmowania Komunii św. Dla wielu temat ten nijak ma się do tego, by czynić z niego naczelne zagadnienie w czasach zarazy. Przecież wystarczy stwierdzić, że odpowiednie władze tak postanowiły i kropka. Nadto wydaje się, że szacunek i rewerencja dla Najświętszego Sakramentu w jednym i drugim przypadku może być wielka lub może być żadna. Po co więc kruszyć kopie? Tymczasem nie dostrzega się pewnej drobnej zmiany w naszym sposobie wierzenia. I nie chodzi tutaj o to, że konkretny sposób przyjmowania Chrystusa jest testem na wierność, bo jest to bzdurą. Chodzi o coś innego, niezauważalnego i drobnego, a co daje w konsekwencji efekt motyla. Otóż o wierze i wierności decyduje nie przyjęta prawda, lecz kwestia techniczna. Żeby przybliżyć to stwierdzenie, można by użyć porównania kulinarnego. Otóż o prawdziwości potrawy i smaku ostatecznym decydować ma nie tyle użycie odpowiednich produktów w odpowiednich proporcjach oraz efekt końcowy dania, ale to, czy do jego ugotowania używaliśmy takich, a nie innych narzędzi oraz czy mieszając, czyniliśmy to zgodnie ze wskazówkami zegara. Każdy kucharz uśmiechnie się z politowaniem, słysząc takie rozumowanie. Tymczasem w kwestii wiary już zaczynają się okopy jak pod Verdun. I jesteśmy w stanie oddawać życie za tę czy inną kwestię techniczną. Zdaję sobie sprawę, że dopracowywanie otoczki teologicznej w całej tej kwestii jest czymś drugorzędnym. Jeśli jednak naszą wiarę sprowadzimy tylko do kwestii stosowania odpowiedniej techniki, to wówczas katolickie zombie może okazać się śmiertelnym zagrożeniem.
Armia nowego świata
Otóż dla wiary najważniejsze jest uzasadnienie prawdy. I chociaż prawda jest sama przez się uzasadniona, to już nasze ujęcie w twierdzeniach domaga się podania przyczyn akceptacji tej czy innej tezy. W całym sporze, który rozgorzał w łonie Kościoła katolickiego w Polsce, okazuje się, że na to ostatnie nikt nie zwraca uwagi. Technika bowiem staje się nie wyrazem przyjętej prawdy, ale probierzem wierności. Staje się kryterium wiary. Jeśli przyjmujesz Komunię w ten czy inny sposób, to jesteś wierzący lub też nie jesteś – taka argumentacja pada z obu stron barykady. Niebezpieczeństwo w tym przypadku kryje się w tym, że przestaje być ważne, czym uzasadniamy nasze postępowanie, gdyż ono samo w sobie zastępuje wyznanie wiary. A to rodzi inną, dalszą konsekwencję. Jest nią teza, iż przestajemy interesować się treściową stroną wiary. Krótko mówiąc: nieważne, w co wierzysz, ważne, że wierzysz. Ideologizacja świata wiary staje się w tym momencie faktem. Uzasadnienie dla naszego postępowania będzie mogło być dowolne, byle tylko potwierdzało, że czynimy właściwie. Daje to pole do popisu dla wszelkiej maści ideologów, co zresztą już dzisiaj widać gołym okiem. Jeśli bowiem w argumentacji zaczynają się pojawiać elementy publicystyczne (jeden ze „światlejszych” dominikanów postawił tezę: co jest lepsze: ośliniony język czy czysta ręka, zapominając, że nie ma pewności, iż dłoń jest całkowicie czysta), wówczas nie ma już do czynienia z racjonalnym dyskursem, a jedynie z nawalanką cepami. W ten sposób stajemy się armią nowego ładu światowego, który wymusza zachowania bez weryfikacji założeń teoretycznych tez, na których owe zobowiązania się opierają. Obrazowo mówiąc: ośliniona pianą wściekłości twarz internetowego „apologety” jest uzasadnieniem religii miłości.
Niedostrzegalna zaraza
W ostateczności celem staje się religijna międzynarodówka. Horyzont prawdy transcendentnej zanika całkowicie, a my zaczynamy myśleć jeno o czysto doczesnym ludzkim zjednoczeniu. Walczymy w gruncie rzeczy w szrankach władcy lub władców tego świata, zajmując się ekologią, pandemicznymi zakazami czy też zrównoważonym rozwojem. Zbawienie przybiera charakter doskonałego społeczeństwa, a miłosierdzie staje się tylko altruizmem. Taki obraz wynika z przyjętego uzasadniania tez wiary poprzez technikę. Najdosadniej widać to chociażby w przypadku eutanazji. Otóż odstąpiliśmy już od argumentu płynącego z godności osoby ludzkiej stworzonej na obraz Boga, dla której dawcą życia jest Bóg. Teraz poprzestajemy na tłumaczeniach, iż stosowanie eutanazji jest wyrazem słabości społecznej, bo nie umiemy leczyć, więc zabijamy. Różnicę podejścia widać gołym okiem. I to jest główny problem dzisiejszego Kościoła, a przede wszystkim problem wiary. W tym systemie głupota jest nieunikniona, a nawet sankcjonowana będzie jako najwyższa świętość. Gdyż tam, gdzie cichnie rozum, budzą się demony. Być może mające postać patrolowych bojówek aktywu religijnego sprawdzających przestrzeganie obostrzeń.
Ks. Jacek Świątek