Komentarze
Źródło: ARCHIWUM
Źródło: ARCHIWUM

Mają usta, ale nie mówią…

Rzadko już może zaszokować mnie wypowiedź osoby duchownej. Minęły te czasy, gdy powiedziane z ambony słowo stawało się wydarzeniem. I chociaż dzisiaj w internecie czy mediach można znaleźć efekty kaznodziejskich zapędów lub nieprzygotowania, to jednak nie o takie wypowiedzi mi chodzi.

Tym bardziej więc należą się laury ks. Kazimierzowi Sowie, który na wieść o beatyfikacji Sługi Bożego Jana Pawła II oświadczył na antenie jednej z rozgłośni (nazwy nie trzeba przytaczać, bo jest on komentatorem tylko jednej telewizji, ale przecież trudno w niedzielę samemu sobie zrobić śniadanie, więc warto pójść na śniadanie „mistrzów”), że akt wyniesienia na ołtarze Papieża Polaka będzie (cytuję z pamięci) swoistym uznaniem dla jego działań na rzecz pojednania między ludźmi. Jako żywo stwierdzenie to wyrwało mnie z teologicznej drzemki. Bo przecież beatyfikacja czy kanonizacja nie jest jakimś tam wręczeniem orderu czy nagrody za dokonania czysto doczesne. Gdyby bowiem tak było, wówczas kanonizacji powinna doczekać się chociażby księżna Diana, która (choć w blasku fleszy) była silnie zaangażowana w działalność charytatywną. Niestety, problem z życiem osobistym, w którym o świętości moralnej trudno mówić. Od wykształconego teologa, a takim jest chyba ks. Sowa, należy wymagać jasności sformułowań, a nade wszystko nie mieszania porządku świeckiego z religijnym. Tylko, czy od samego księdza redaktora?

Rozpoczynając Eucharystię…

Równie mocno poruszył mnie pewien inny kapłan, gdy stwierdził na początku Mszy św.: „Drodzy bracia i siostry! Witam Was na naszym coniedzielnym zebraniu!” Można i tak, ale przyznam się, że miałem wrażenie, iż wystarczy zmienić obrus z białego na zielone sukno i mamy oto zebranie aktywu partyjnego. Zastanawiając się, z czego wynika owa dziwna „świecka” mowa, doszedłem do wniosku, że po prostu zatraciliśmy w Kościele poczucie nadprzyrodzoności. Zamykamy się w ramach naszej codzienności i szukamy w religijnych uroczystościach przeżyć, dzięki który wytłumaczymy sobie to, co dzieje się w nas i wokoło nas, lub też zaklajstrujemy dziurę, jaką w naszej już nie duszy, lecz tylko psychice czynią spotykające nas życiowe ciosy. Zapominając jednak o tym, co nazywa się wiecznością, a może przede wszystkim o Bogu przekraczającym naszą doczesność, wydajemy się na bagno naszych własnych mniemań i domysłów, a z religii zaczynamy tworzyć jeno formę terapii zbiorowej. Usłyszana przeze mnie ostatnimi czasy intencja mszalna utwierdziła mnie w tym przekonaniu. Kapłan ogłosił bowiem, że modli się o uleczenie zranień psychicznych pewnych osób. Może jest to konieczne, ale jeśli w obrzędach pogrzebowych znajduje się passus mówiący o pogrzebie osoby chorej psychicznie, oznacza to, że dla Boga nie jest ważne, w jakim stanie człowiek do Niego dochodzi, ale ważna jest wierność pośród przeciwności (nawet psychicznych). Obrońcy powyższego sposobu mówienia mogą zwrócić uwagę, że dojście człowieka do Najwyższego jest w pewnym stopniu uwarunkowane jego stanem psychicznym. Tak, lecz nie należy z niego robić naczelnej zasady. Wiara bowiem nie jest szukaniem dobrego samopoczucia, ale odkrywaniem prawdy wiecznej, która nadaje życiu sens. Także życiu ciężkiemu.

Srebra i złota mi brak…

Nie chodzi mi jednak, aby zamknąć kapłanów w złotej klatce hermetycznego języka teologii. Dzisiaj narastają coraz bardziej tendencje, jakże pamiętne z czasów PRL-u, by wyznaczać księżom zestawy tematów, które mogą poruszać na ambonie. Nie chodzi o ograniczanie spojrzenia kaznodziejskiego na rzeczywistość dziejącą się wokół nas i w jakiś sposób wpływającą na nasze przeżywanie doczesności. Znając historię Kościoła można zauważyć, iż w sferze nauczających na przestrzeni wieków znajdowały się wszystkie ludzkie aktywności, od modlitwy zaczynając, a na tańczeniu tanga kończąc (mało kto wie, że całkiem niedawno za tę czynność popadało się w kary kościelne). Nie w tematyce problem, lecz w argumentacji. Jeśli porusza się jakąś kwestię, to tylko ze względu na nadprzyrodzony cel życia ludzkiego. Wieczność winna całkowicie określać naszą doczesność, a słowa winny dawać życie nadprzyrodzone, a przynajmniej do niego prowadzić i na nie wskazywać. Nie jesteśmy bowiem reformatorami doczesności, ale przez nią mamy doprowadzać ludzi do wieczności. Tymczasem nasza fascynacja doczesnością jest tak wielka, że zapominamy o celu nadprzyrodzonym. Wystarczy tylko spojrzeć na komentarze wstępne do Mszy św. Dowiadujemy się z nich, o czym będzie dzisiaj w czytaniach, a cała rzeczywistość misteryjna Eucharystii umyka. Mam nieodparte wrażenie, iż dzieje się tak dlatego, gdyż zapominamy o tym, co przed nami, a chcąc zachować jakąś formę życia duchowego na miejsce duchowości wprowadzamy psychologię i socjologię. Jakże rzadko na kazaniach słychać cytaty z Ojców Kościoła, mistyków czy Magisterium. Jakże często można usłyszeć, że są one nieżyciowe. Tylko o jakie życie nam chodzi?

Sól ziemi

I znowu wypada mi zastrzec, że nie jest moim celem zamykanie nauczania kościelnego w ramy tylko jakichś pogwarek teologicznych. Chodzi o coś innego, mianowicie o typ argumentacji używany w przekazywaniu nauczania. Oscar Wilde, który na kilka dni przed śmiercią nawrócił sie na katolicyzm, a który przez całe życie poszukiwał, mimo skandaliczności postępowania, jakiegoś powrotu do Boga, na trzy tygodnie przed śmiercią wyznał dziennikarzowi w wywiadzie: „Artystyczna strona Kościoła i przyjemna woń jego nauki uleczyłaby moją degenerację.” Lecz piękno i prawda rodzą się z głębokiego przeżywania codzienności jako zanurzonej w wieczności. Wszak my, chrześcijanie, nie mamy tutaj naszej ojczyzny, lecz wyczekujemy obiecanej nam przez Zbawiciela. Na tej drodze zagrażają nam zarówno zagłębienie się w sprawy świata aż do zatracenia się w doczesności, jak i z drugiej strony tani mistycyzm ubrany w psychologiczne komunały. Chyba, że zamiast dogmatów wybieramy słupki poparcia społecznego. Tylko że wpierw zamieńmy białe płótno ołtarza na zielone sukno ze stołu prezydialnego.

Ks. Jacek Świątek