Maski
Ba… To, rzecz jasna żart, który w postaci memu pewnie nieraz wielu z Czytelników miało okazję spotkać w mediach społecznościowych. I wielu zadumało się… Swego czasu organizowałem w szkole dla nastolatek kursy kosmetyczne, wychodząc z założenia, że skoro i tak będą się kiedyś malować, niech to robią dobrze. Jednych to bulwersowało (No bo jakże tak? Nie można poprawiać Pana Boga!), innych cieszyło. W praktyce kosmetyczki, stylistki - tłumacząc podstawy kosmetologii - koncentrowały się na przekazie, wedle którego mając „naście” lat, nie trzeba nakładać na twarz „tapety”, nie warto ścigać się z celebrytkami i idolami z plakatów. Lico na tym etapie rozwoju ze swej natury jest piękne, wystarczy dbać o higienę, zdrowie, umieć dobrać do określonego typu urody fryzurę, kolory ubrań, styl. Będzie super! Panowie w tym czasie np. uczyli się prasowania koszul. Polecam uwadze wychowawców. Naprawdę warto.
Ale mamy XXI w. Kosmetyki już nie wystarczają. Mamy botoks, kwas hialuronowy. I dziesiątki innych sposobów, które nie tylko pozwalają „narysować” twarz, ale też usunąć zmarszczki, podciągnąć to i owo, poprawić nos, oczy, usta, uformować, zdeformować, napakować plastikiem policzki, wymienić zęby etc. Wystarczy popatrzeć na celebrytów (płci obojga), gwiazdy filmowe – ich twarze często są niczym woskowe maski. Uśmiechają się tylko oczy. Reszta jest nieruchoma. Niestety, naturę można oszukiwać do pewnego momentu – gdy przychodzi starość, wraz z nią pojawia się postbotoksowy koszmar.
Coraz częściej można spotkać na ulicach – także polskich miast – „poprawione” nastolatki. Dominują „usta glonojada”, ale nie tylko. Fatalnie to wygląda. Jak silne muszą być kompleksy, presja otoczenia, moda, by już w tym wieku apgrejdować własną urodę? Gdzie są rodzice? Pozostają bezradni, a może przeciwnie – dumni z dzieci, ich nowoczesności?
Co w tym złego? – ktoś zapyta. Każdy sam musi przeżyć swoje życie, sam też poniesie konsekwencje własnych wyborów. Owszem, tak.
Szkoda jednak, że w świecie, gdzie poprawia się już dosłownie wszystko, gubimy wrażliwość na naturalne piękno, jego subtelność, wyjątkowość, unikalność. Nie umiemy go już zauważać. Przestaje nas interesować prawda o nim. Liczy się to, co na zewnątrz – „zawartość” głowy staje się jakby drugoplanowa. „Ścigamy się na ilość lajków, liczbę followersów. To się obecnie przekłada na castingi. Niedawno jedna z moich aktorek poszła na casting” – tłumaczył swego czasu aktor Jan Englert. „Wyszedł pan, wywołał jej nazwisko i powiedział: «Proszę pani, ale pani nie ma w ogóle followersów!». Faktycznie nie miała, więc jej podziękowali. Casting polega teraz nie na szukaniu umiejętności, tylko polubień” (źródło: „Jan Englert: Nie ulegam euforiom, nie poddaję się frustracjom”, www.culture.pl).
Dlatego tyle ludzi w maskach wokół. Starych i młodych. Podejmujących przeróżne gry, aby tylko zostać zauważonym, polubionym, by właściwie odczytać i wykorzystać swoje pięć minut. I nie chodzi już tylko o makijaż, zabieg chirurgiczny, zastrzyk odpowiedniej substancji podany w usta czy policzki.
Ludzie „rysują” sobie twarze, kompletują maski na każdą okazję – słyszą ciągle, że aby coś w życiu osiągnąć, trzeba być bezwzględnym, nie wolno przejmować się zwapniałymi zasadami. Bo to średniowiecze.
Ale kiedyś maskę – nawet tę najściślej przylegającą do twarzy – trzeba zdjąć. I spojrzeć w lustro.
Ks. Paweł Siedlanowski