Komentarze
Metafory

Metafory

W piątek 22 marca minie 100 dni od zaprzysiężenia rządu Donalda Tuska. Tego dnia - zgodnie z przedwyborczą obietnicą Koalicji Obywatelskiej - powinien ziścić się ostatni ze 100 konkretów, jakie miały być zrealizowane w pierwszych 14 tygodniach sprawowania rządów.

I choć wielu liczyło na to, że obecny premier wraz ze swoją ekipą zawstydzą króla Kazimierza Wielkiego, Eugeniusza Kwiatkowskiego tudzież budowniczych Nowej Huty - i w niewyobrażalnie krótkim czasie sprawią, że Polska będzie krainą miodem i mlekiem płynącą - to nic bardziej mylnego. Na kilka dni przed upływającym terminem wiadomo, że władza danego słowa nie dotrzyma.

Nie dotrzyma, bo nie musi. A nie musi, bo wyborcy jak zwykle opacznie zrozumieli to, co autorzy głoszonych pod koniec ubiegłego roku haseł mieli na myśli. Senator Adam Szejnfeld w jednym z ostatnio udzielonych wywiadów raczył zauważyć: „Nigdy w życiu bym nie pomyślał, że 100 często gigantycznych rzeczy ktoś odbierze, że nie będą realizowane w ciągu kadencji, tylko w ciągu kilkunastu tygodni. Przecież to jest absolutnie niemożliwe i my tego nie deklarowaliśmy”. Z kolei jego koalicyjny kolega minister Dariusz Wieczorek napomknął, że żelazny zestaw obietnic wyborczych, które miały być zrealizowane w ciągu pierwszych 100 dni rządzenia, to była… „przenośnia, z którą nikt o zdrowych zmysłach nie powinien się nadto wiązać”. Do obietnic premiera Tuska odniósł się również premier Leszek Miller, który z charakterystycznym uśmiechem i błyskiem w oczach powiedział: „Jest program na wybory i jest program na rządzenie. Te dwa programy zawsze się czymś różnią”.

A zatem możemy zapomnieć o podniesieniu kwoty wolnej od podatku z 30 do 60 tys. zł, kredytach z zerowym oprocentowaniem na zakup pierwszego mieszkania, paliwie po 5,19 zł, dobrowolnej składce ZUS dla przedsiębiorców, czy – jak mówił 9 września ubiegłego roku w Tarnowie pan Tusk, prezentując plan działania rządu na pierwszych 100 dni – „kilku prostych decyzjach sprawiających, że ludzie będą mieli więcej w kieszeni, będzie taniej w polskich sklepach i będzie lepiej w każdym polskim domu”.

W Polsce nie ma chyba dziś drugiego polityka, który miałby tak złą opinię, jak Donald Tusk, jeśli chodzi o lojalność i wiarygodność. Z przewodniczącym PO konkurować może ewentualnie jego były doradca, pełniący jeszcze kilka miesięcy temu funkcję szefa rządu, do którego z wiadomych przyczyn przylgnął przydomek Pinokio.

Na polityczną aktywność obecnego premiera z pewnej perspektywy można wprawdzie patrzeć z podziwem. Niestety nie jest to perspektywa powszechnie akceptowana przez społeczeństwo, bowiem przeprowadzane dziś – głównie pod naciskiem Niemiec oraz pod dyktando Brukseli – zmiany, szumnie nazywane reformami, nie przynoszą Polakom żadnych korzyści. Wręcz przeciwnie: zmierzają w kierunku likwidacji kraju. Niejeden współczesny żonkoś, wracając późnym wieczorem do domu, chciałby mieć tyle asertywności i tupetu, by na pytanie lepszej połowy: „Gdzie byłeś nierobie?” z przekonaniem odpowiadać: „W muzeum, Kochanie!”. A z taką, oględnie mówiąc, bezczelnością mamy dziś do czynienia ze strony rządzących pod wodzą Tuska. Jako społeczeństwo znaleźliśmy się poniekąd w skórze wspomnianej połowicy, która nie mając oparcia w głowie rodziny, parę tygodni po ślubie dowiaduje się, że wszystko, co dotychczas słyszała, było jedynie przenośnią, pewnym symbolem, pustym słowem.

Przed nami kolejne wybory. Kolejne obietnice, zapewnienia, zobowiązania… A może tylko złudne metafory…

Leszek Sawicki