Komentarze
Metodyczne szaleństwo

Metodyczne szaleństwo

Współczesność niejednego przyprawić może o ból głowy. Sposób, w jaki kształtuje się dzisiaj mentalność społeczną, pomijając już elementy socjotechniki, nacechowany jest zasadniczo całkowitym brakiem związku z tradycyjną logiką.

Przynajmniej w tym, co trafia do społeczeństwa. Być może tzw. drugie dno naszego świata działa jak najbardziej logicznie, jednakże sposobem wpływania na społeczeństwo jest festiwal alogiczności i systemowego bezsensu. Klasyczne już dzisiaj powiedzenie głosi, że w tym szaleństwie może być i jest jakaś metoda. Tam, gdzie zatarte zostają granice pomiędzy racjonalnością a bzdurą, łatwość w kształtowaniu odbioru świata przez szerokie masy ludności staje się nieograniczona. Eliminuje się zasadniczą dla każdego człowieka w jego procesie poznawania świata zasadę niesprzeczności, która jest fundamentem zdrowego rozsądku i każdego poznania naukowego. Wystarczy tylko przyjrzeć się paru przykładom, zarówno systemowym, jak i związanym z tzw. prozą życia. Forsowana od kilku dekad definicja demokracji jako rządów większości chroniących mniejszości jest tego najlepszym przykładem. Biorąc ją bowiem całkowicie dosłownie nie trzeba wcale stawać w szranki wyborcze, by rządzić daną społecznością.

W normalnych, czyli jeszcze opartych na zdrowym rozsądku systemach politycznych bój wyborczy polega właśnie na tym, by zdobyć większość głosów elektorów w celu kształtowania rzeczywistości politycznej i społecznej zgodnie z głoszonymi przez daną organizację polityczną zasadami. Oczywiście w normalnej sytuacji politycznej żadnemu ugrupowaniu nie przychodzi do głowy niszczenie mniejszości po zdobyciu władzy, jednakże owa mniejszość istniejąc w systemie politycznym nie ma większego wpływu na kształtowanie doraźnych czy nawet długofalowych programów społecznych. Nie jej bowiem zaufała większość elektorska. Przyjęcie owej neoliberalnej definicji demokracji sprawia, że w gruncie rzeczy u podstaw systemu politycznego leży zwykłe kłamstwo. Idąc do wyborów każda partia głosi, że będzie kształtować życie społeczne w danym kraju zgodnie z własnym programem i wizją społeczności. A wygrywając zmuszana jest do odejścia od maksymalistycznego wykorzystania swojej wizji na rzecz dania części lub większości władzy właśnie mniejszości, gdyż chroniąc jej interesy musi na ołtarzu definicji złożyć swoje założenia. Oznacza to, że wyborcy mogą poczuć się cokolwiek sfrustrowani, jak Czepiec z „Wesela”, który nie mógł za żadne bogi rozpoznać, kto właściwie żąda od niego spłaty karczmianego długu. W systemie takowym w ogóle nie opłaca się wygrywać żadnych elekcji, bo wówczas trzeba będzie zrezygnować z własnych poglądów na rzecz tych, którzy teoretycznie przegrali. Prowadzi to przynajmniej do schizofrenii społecznej, jeżeli nie do blokady decyzyjnej państwa. Ten sposób myślenia najłatwiej widać, gdy dokładnie rozważy się zawirowania wokół Trybunału Konstytucyjnego oraz systemu sądownictwa w ostatnim czasie. Nikt dzisiaj nie ma wątpliwości, że histeryczne działania opozycji w tej sprawie nie mały wiele z chęci obrony tzw. praworządności, ile raczej były związane z odebraniem jej możliwości blokowania zmian proponowanych przez rządzących.

 

Zawłaszczanie nomenklatury

Brak jakiejkolwiek logiki, a właściwie jej iście szatańskie wykorzystanie, widać najpełniej jednak w przypadku zawłaszczania pojęć. Większość społeczeństwa nie oponuje już dzisiaj, a nawet przyjęła za pewnik użycie słowa „małżeństwo” wobec par osób tej samej płci. Debata społeczna toczy się nie o użycie tego terminu, ale o prawne usankcjonowanie faktu określanego tym terminem. Powstaje jednakże zasadniczy problem, czy w przyszłości nie będzie można rozszerzać tego pojęcia na inne formuły życia i współżycia między ludźmi i nie tylko. Wszak nie tylko na „zgniłym Zachodzie”, lecz również i w krajach dawnego bloku wschodniego pojawiają się już jawne głosy legalizacji np. pedofilii czy poligamii. Jedną z ostatnich prób przejmowania słownictwa było użycie do tzw. marszu równości hasła: „Marsz dla życia i rodziny”. Tłumaczono to tym, że przecież homoseksualiści mają swoje rodziny (przynajmniej te, w których się urodzili i wychowali), a na pewno są istotami żywymi, więc przysługuje ich manifestacji jak najbardziej takie hasło. Kiedy jednak przyjmiemy za pewnik możliwość rozszerzania zakresowego danego pojęci, to pod tym hasłem mogą w przyszłości manifestować np. zoofile, gdyż oni także z jakiś rodzin się wywodzą, a ich „partnerzy życiowi” są jak najbardziej istotami żywymi. Cóż się potem dziwić, że jakaś pani profesor z ośrodka uniwersyteckiego będzie publicznie głosić, że w związkach jednopłciowych rodzi się tyle samo dzieci, co w małżeństwach heteroseksualnych, jeżeli nie więcej. W tym systemie nomenklaturowym zgłupiałby i Sokrates, który swoje debaty ze współczesnymi rozpoczynał od określenia zakresu używanych przez nich pojęć. Tradycyjna logika jest więc całkowicie w odwrocie.

 

A biologia skrzeczy

Problem jest jednak bardzo poważny, by tylko pozostawić go kwestiom lingwistycznym. W ostatnim tygodniu media doniosły o pewnej kobiecie z Ameryki Południowej, która postanowiła wesprzeć swojego syna homoseksualistę przez urodzenie jego dziecka. Oczywiście sam akt zapłodnienia dokonał się metodą in vitro i nie do końca wiadomo od kogo pochodziła komórka jajowa. Jednakże pozostaje problemem, czy w tym przypadku nie można mówić o zwykłym kazirodztwie. W jego przypadku nie idzie tylko o fakt współżycia z najbliższą rodziną, ile raczej o problem zniekształcenia materiału genetycznego. Użycie matki jako inkubatora dla spełnienia własnych marzeń jest kolejnym problemem społecznym. Sprowadza on bowiem rodzicielstwo tylko do zwykłej biologii, zezwalając na zniesienie odpowiedzialności wychowawczej. A to oznacza, iż w kwestii powoływania do życia człowieka elementem naczelnym staje się hodowla, a nie wychowanie. Jeśli więc o coś jeszcze można dzisiaj dramatycznie apelować do ludzi, to przede wszystkim o użycie rozumu, póki jeszcze nie jest za późno.

Ks. Jacek Świątek