Między duchem a literą
O owocach tego czasu zapewne powstanie wiele opracowań naukowych i popularnych, a doświadczenia ludzkie w wielu przypadkach będą stanowić o nowej jakości w życiu katolików i tych, którzy powrócili na łono Kościoła.
Jedno, co już dzisiaj powiedzieć można, to to, iż był to zaiste błogosławiony czas duchowego wzrostu wspólnoty wierzących. Można jednak zwrócić uwagę na pewien element, dla wielu zakłócający ów dobry czas podsumowania dobra. To, co dokonywało się w Roku Miłosierdzia, miało raczej charakter duchowy. Nawet jeśli mówimy o spełnianych uczynkach miłosierdzia, płynęły one raczej z odnowionego ducha ludzi wierzących, dotkniętego łaską Bożego miłosierdzia i przebaczenia. Można więc zaryzykować tezę, iż podstawowym owocem tego czasu była przemiana ducha i zaznaczenie jego prymatu w życiu pojedynczych wyznawców Jezusa Chrystusa, jak i całych wspólnot kościelnych. A to z kolei może zrodzić obawę o powrót w codzienność post jubileuszową. Jest w tym być może coś, o czym pisał E. Bryll w jednym ze swoich wierszy: „Tak być nie może, jak dawniej bywało, kiedy się niby chwilę polatało i trzeba było jasne pióra zrzucić”. Przemiana, dokonująca się szczególnie w sferze duchowej, może rodzić powrót pewnego schematu, zauważonego już na początku dziejów Kościoła, a mianowicie rozdarcia pomiędzy duchem a literą, między tym, co duchowe, a tym, co urzędnicze w Kościele.
Myśli papieża
Podejmując rozważanie nad tym dylematem, być może trochę publicystycznie, przypomniałem sobie ogromny zapał papieża Franciszka już w pierwszych tygodniach jego pontyfikatu w dziele reformy Kurii Rzymskiej. Już sam fakt powołania specjalnego zespołu kardynalskiego, którego zadaniem było przygotowanie schematu tejże reformy, w wielu wzbudzał zaniepokojenie, czy aby nowy następca św. Piotra nie jest jakimś „koniem trojańskim” w łonie Kościoła. Przyznam się, że sam nie do końca ufałem zamiarowi papieskiemu. Biorąc tylko pod uwagę przez wielu stwierdzony fakt, że najmniej reformowalną jest machina biurokratyczna i urzędnicza każdego organizmu państwowego, można stwierdzić, że podobnie rzecz ma się w przypadku Kościoła. Ta z pozoru bardzo niedobra dla każdego państwa cecha aparatu biurokratycznego, niepozwalająca na szybkie reagowanie w zmiennym świecie, w przypadku Kościoła może mieć jednak zbawienne znaczenie. Pozwala bowiem nie podążać za tzw. duchem czasu, ale trwać przy depozycie wiary. Owszem, zwornikiem jedności jest papież, ale otaczający go kurialny dwór może stanowić dla niego bardzo dobrą ostoję. Problem jednak w tym, że ten aparat składa się z ludzi, a z nimi wchodzą w doczesną strukturę Kościoła elementy cokolwiek nie duchowe. W tym kontekście przypomniał mi się fragment z książki „Listy starego diabła do młodego” C.S. Lewisa: „Pozwolił mi, przy pomocy doczesnych paraleli, na opisanie biurokratycznej społeczności, trzymanej całkowicie w ryzach przy pomocy strachu i chciwości. Na zewnątrz zachowanie jest normalnie uprzejme. Niegrzeczność w stosunku do przełożonego byłaby oczywiście samobójstwem; okazać nieuprzejmość równemu sobie mogłoby obudzić jego czujność, zanim będzie się gotowym wysadzić go z siodła, bo oczywiście, zasadą leżącą u podłoża całej tej organizacji jest „niech się psy wzajemnie zagryzają”. Każdy życzy każdemu kompromitacji, degradacji i zguby; każdy jest ekspertem w pisaniu poufnych donosów, w pozorowanych sojuszach, we wbijaniu noża w plecy. Nad tym wszystkim ich dobre maniery, ich wyrazy pełne szacunku, ich „uznanie” dla świadczonych sobie wzajemnie bezcennych przysług, tworzą cieniutką powłokę”. Powie ktoś, że zbyt dosadnie to przedstawiono? To radzę przeczytać dwa przemówienia papieża Franciszka do Kurii Rzymskiej z grudnia 2014 i 2015 r.
Katalogi grzechów i cnót
W tych przemówieniach następca św. Piotra dość dosadnie wypomina grzechy urzędniczego aparatu kościelnego i wskazuje na jego zalety. Do wad Franciszek zalicza: wynikające z narcyzmu poczucie własnej wyższości, „pracoholizm” zagłuszający sprawy duchowe, ukrycie się za papierami i dokumentami, planowanie zamknięte na powiew ducha, nieumiejętność harmonijnej współpracy, uzależnienie od „pasji, kaprysów i manii”, przyziemność dążeń połączoną z fałszywym mistycyzmem, oderwanie od pracy duszpasterskiej, czego efektem jest „życie w świecie równoległym”, obmowy i plotki, ubóstwienie szefów, sztywność, zbijanie majątków, tworzenie zamkniętych kręgów oraz manię celebrytyzmu. Do zalet, które powinien posiadać każdy kurialista, zalicza Franciszek takie cechy, jak: misyjność i wymiar duszpasterski, zdolność i bystrość, duchowość i człowieczeństwo, przykładne postępowanie i wierność, racjonalność i uprzejmość, nieszkodliwość i determinację, miłość i prawdę, uczciwość i dojrzałość, szacunek i pokorę, bogactwo duchowe i czujność, nieustraszoność i ochotność, a także niezawodność i wstrzemięźliwość. Przyznam się, że diagnoza wystawiona przez papieża jest moim zdaniem niezwykle trafna. Obecnie czekam z niecierpliwością na kolejne przemówienie do Rzymskiej Kurii, które będzie miało miejsce przed Bożym Narodzeniem tego roku, bo wydaje się, że ten „serial” będzie miał kolejny odcinek. Po co jednak o tym piszę w kontekście kończącego się Roku Miłosierdzia?
Wylądować bez bylejakości
Strach przed literą zabijającą ducha wynikać może również z tego, że w nas samych są owe „wady i cnoty”, które wyliczył papież kurialistom watykańskim. Owocność tego świętego czasu będzie zachowana, jeśli w samych sobie dokonamy rozliczenia z tychże cech. Być może najlepszym hasłem na czas po jubileuszu jest stwierdzenie: „Odkurić Kościół!”, ale nie tyle w instytucjach, ile w sobie. I niech to będzie moje życzenie przed nadchodzącym nowym rokiem w Kościele. Będzie co robić od pierwszej niedzieli Adwentu.
Ks. Jacek Świątek