Między Obem a Jenisejem
Wkrótce minie 80 lat od ostatniej deportacji Polaków na Sybir ze stacji kolejowej w Siemiatyczach. W okresie od 14 kwietnia 1940 r. do 20 czerwca 1941 r. wywieziono stąd w bydlęcych wagonach ok. 4 tys. osób. Wśród „przesiedleńców”, których przymuszono do wyjazdu w ostatnim z transportów, byli rodzice H. Ambrożewskiego - Helena i Antoni, oraz dziadkowie - Wiktoria i Wacław. - Młodszy brat mego ojca Lucjan,uczeń gimnazjum, próbował z kolegami uciec nocą na drugą stronę Bugu, do Niemców [Bug stanowił naturalny wyznacznik tzw. linii Mołotowa - przyp. red.]. Rosjanie złapali stryjka, związali ręce drutem kolczastym, uwięzili, a potem wywieźli do Archangielska. Od tej pory mieli też oko na dziadków. Podczas spisu rodzice, którzy żyli z rodzicami taty w jednym gospodarstwie, podali się jako jedna rodzina Ambrożewskich. Gdyby nie to, zostaliby w Polsce - tłumaczy pan Henryk.
Po długiej, pełnej trudów podróży trafili początkowo do kołchozu w Krasnym Jarze, gdzie pracowali przy rwaniu lnu. Po porozumieniu gen. Sikorskiego ze Stalinem zawartym w grudniu 1941 r. Polakom pozwolono przemieszczać się. Wówczas Ambrożewscy wyruszyli pieszo do Kujbyszewa. Zostali zatrudnieni przy budowie fabryki i zamieszkali w baraku pracowniczym. W styczniu 1943 r. na świat przeszedł Henio. We wrześniu Antoni Ambrożewski został powołany do wojska polskiego, do II Dywizji im. Henryka Dąbrowskiego. W rodzinie zachowały się jego listy pełne tęsknoty za najbliższymi, zwłaszcza za Heniusiem, wysyłane do Kujbyszewa. Zginął 29 października 1944 r. pod Łukowem. Jego bliskim do kraju udało się wrócić w 1946 r.
O Syberii po cichu
H. Ambrożewski sam z siebie niewiele pamięta z czasów pobytu na Syberii. Miał trzy lata, gdy opuścili „nieludzką ziemię”. Czy kilka obrazów, które nosi w pamięci do dzisiaj, wryło się w nią tak mocno z powodu silnych emocji, czy też dlatego, że powtarzali je mama i dziadkowie – trudno dzisiaj powiedzieć.
– W drodze do polski co jakiś czas wagony były sprawdzane. Podszedł do mnie rosyjski żołnierz i powiada: „Wot ty Poliak”, a ja na to bez chwili namysłu: „Wot ty kacap!”. Dziadek dobrze znał rosyjski i szybko zagadał żołnierza. Przestraszył się, że zawrócą nas na Syberię – opowiada pan Henryk. – Po powrocie w domu w ogóle nie mówiło się o tym wygnaniu. Zresztą nikt się do tego nie przyznawał. Ludzie się bali. Ale też nie chcieli do tego wracać. Dziadek Wacław ni słowem nie wspomniał o Syberii. Mama po roku wyszła drugi raz za mąż, miałem pięcioro przyrodniego rodzeństwa. Czasami opowiadała mi o wywózce i o swoich przeżyciach, ale zawsze po cichu – zaznacza.
„Heniu, uciekamy!”
– Kiedy miałem 10 miesięcy, tato zaciągnął się do wojska. Ponoć przed odjazdem pociągu chodził po peronie, trzymając mnie na rękach. My zostaliśmy na Syberii, a ojciec z wojskiem polskim był już w Polsce. Zginął 29 października 1944 r. pod Łukowem. Było to tak: dostał urlop. Chciał szybko przyjechać do domu. Skoczył do pociągu w biegu i znalazł się pod kołami. Mój dziadek – ojciec mamy jeździł po jego ciało do Siedlec. Pochowany został w Drohiczynie – opowiada H. Ambrożewski.
– Mama była osoba stanowczą, niepoddającą się łatwo, bardzo wierzącą. Dla nas, dzieci, była bardzo dobra. Opowiadała, że tam, na Syberii, ciągle gonili ich do roboty – to na pole, do żniw, do wykopków, to znów do lasu. Nie było z czego żyć. Kartofle przydeptywali, a nocą chodzili, żeby je wygrzebać. Tutaj, w Polsce, rodzina stała nieźle i przy wywózce sporo rzeczy udało im się ze sobą zabrać. Przydały się, bo było potem co wyprzedawać. W najtrudniejszych chwilach mama za wiaderko ziemniaków oddawała sukienkę albo pierzynę. Nie mieli pieniędzy, bo za pracę dostawali tylko racje chleba – tłumaczy H. Ambrożewski. I dodaje, że mimo upływu czasu, ta Syberia ciągle w niej odżywała. Do końca. – Po operacji w szpitalu w Hajnówce zrywała się z krzykiem: „Heniu, uciekamy!”. Wydawało się jej, że ciągle jesteśmy na tam, między Obem a Jenisejem – dodaje.
Dziś nie wiedzą, co to bieda
O Sybirakach zaczęło się mówić dopiero po upadku komuny. Do Drohiczyna – jak mówi pan Henryk – wróciło z deportacji ok. 30 osób z ponad setki wywiezionych. Wspomnienia ożyły dzięki powołanemu pod koniec lat 80 ub. wieku Związkowi Sybiraków. Światło dzienne ujrzało wiele wojennych historii. Także losy rodziny na Syberii spisane przez Helenę Ambrożewską Kosińską, mamę pana Henryka, opublikowane w 1997 r. w zbiorze „Wojenne losy Drohiczyniaków” pod redakcją Barbary Mioduszewskiej, zatytułowane „Moja wojenna tułaczka na Syberii”.
– W Drohiczynie zostało nas już tylko troje – mówi o tutejszych sybirakach H. Ambrożewski. – Było, minęło… – stwierdza ze śmiechem. Nie da się przecież opowiedzieć wszystkich historii słyszanych i w domu rodzinnym, i od znajomych sybiraków, i wyczytanych w książkach. Zresztą, czy ludzie są dzisiaj w stanie zrozumieć, czym jest prawdziwy głód… – W naszym domu w Polsce, po powrocie z Syberii nawet chleb trzeba było kłaść wysoko. Tak bardzo człowiek był go spragniony. Nie mogliśmy się najeść. Mama musiała mnie pilnować, bo wtedy tutaj też się nam nie przelewało. Dzisiaj krzyczą, że bieda. A mają dobrobyt. Ludzie nie znają prawdziwej biedy. Po wojnie cukierek – to dopiero był rarytas – wspomina.
Ze wspomnień Heleny Ambrożewskiej Kosińskiej
To już minęło pięćdziesiąt lat, ale piętno niedoli wyryte w pamięci staje przed oczami jak świeża blizna. Postanowiłam swój ból, zawsze żywy po stracie ukochanego i nieodżałowanego męża, dołączyć do kart pamięci złożonych ofiar za Ojczyznę. (…)
Syn nasz Heniuś urodził się 18 stycznia 1943 roku w Kujbyszewie , gdzie był nieduży szpital porodowy. Ja do tego szpitala miałam niedaleko. W nocy w bólach mąż mnie odprowadził. Ponieważ był to styczeń, mróz dochodził do -45°C, odmroziłam sobie policzki i przez kilka lat nosiłam ciemne plamy. Myślałam, że zostaną na całe życie, ale po latach, już w Polsce, plamy zniknęły. Pan Bóg nie zapomniał o nas, widocznie taka była wola Najwyższego Pana, żebym dziecko karmiła piersią i wychowała. Sama głodowałam, jadłam byle co, może dziecku było za mało pokarmu, może nieodpowiedni? Mleka nie było można kupić i często płakało. Najgorsze były noce. (…) Dziecko było kąpane codziennie. Mydło dostałam na kartki. Mydła do mycia się było bardzo mało. Robiło się ług z popiołu drzewa. Popiół sypało się w duże naczynie, zalewało gotująca wodą, postało przez noc, zrobiła się śliska woda i tym się myło głowy, ciało, prało się rzeczy osobiste i pościelowe (…).
Bardzo ciężko było mi chować Heniusia. Klimat ostry, mrozy. Często chorował na gardło. Doktor była tam ewakuowana przed frontem z Leningradu. Leczyła go. Powiedziała, że jak będzie miał trzy lata, to trzeba będzie usunąć migdały. Najgorsze było to, jak zachorował na biegunkę. Potrzebna dieta, leków nie było. Doktor stała bezradna, leczyć nie miała czym. Wiedziała, że jestem Polką. Powiedziała mi po rusku, że szkoda dziecka i mnie, że się wykończymy. Poradziła: może gdzie dostanę słodkiej śmietanki: przegotować i dawać dziecku po troszeczku pić, może wyzdrowieje, i kaszki trzeba. Wymieniłam trochę kaszy owsianej u żony dyrektora „Dieddomu”. Heniuś był głodny, ale ta kasza mu nie smakowała. Czasami dostawał trochę mleka. Wolał ziemniaki. W nocy budził się, żeby jeść. Jadł ziemniaki całe, ugotowane wieczorem specjalnie dla niego. Najlepiej lubił cały ziemniak ugotowany wziąć w rączki i jeść. Z wielkim trudem udało mi się kupić trochę śmietanki i kaszki. Kaszki nie chciał jeść, wypluwał. Opluł siebie i mnie, ale troszkę poszło do żołądka. Ja tak drogo płaciłam za tę kaszkę i z trudem kupiłam, aby ratować mu życie, a on nie chciał jeść! Chętnie jadł ziemniaki polane śmietanką.
Bułki nikt nie widział przez pięć lat naszego pobytu. Mąki takiej jak u nas nie było. Raz udało mi się kupić trzy szklanki maki pszennej u nas. Była bardzo droga, na więcej nie miałam pieniędzy, ale już jakiś czas miałam dziecku do zupy. Opatrzność Boża czuwała nad nami, żeby dziecko się wychowało. (…)
Jego ulubiona zabawką był zwykły stolarski młotek . Dziadek dlawnuczka dostał od stolarzy Polaków młotek i gwoździe. W mieszkaniu podłoga była drewniana, a on tym młotkiem tak bił gwoździe w podłogę, że żaden się nie zgiał. Czasami dziadek przyniósł kawałek deski, ale najlepiej było bić w podłogę. Pewnego razu przy wbijaniu gwoździa uderzył się w paluszek, zaklął po rusku „blać’. Słyszał to na podwórku, jak mówili starsi. Bawił się na podwórku z dziećmi ruskimi i mówił pięknie po rusku. Nikt by nie poznał, że to dziecko polskie. Do nas tez mówił po rusku, ale zwracało mu się uwagę i odpowiadał po polsku.
Na podst. „Wojennych losów Drohiczyniaków”
Monika Lipińska