Mnie śmieszy
Wówczas jego sąsiad Pawlak, z nieskrywaną radością, mówi do małżonki: „Słyszała? Naszemu sąsiadowi ogiera ukradli. A taki był ładny, amerykański… Szkoda…. Hi, hi, hi…”. Te ociekające sarkazmem słowa, a zwłaszcza zwrot: „A taki był ładny, amerykański”, na stałe wpisały się do języka powszechnego, stając się niejako synonimem kiczu, tandety, nieudolności i fuszerki. Z cyniczną pawlakową sentencją coraz bardziej kojarzony jest dziś rotacyjny marszałek Sejmu RP.
I bynajmniej nie tylko dlatego, że przez lata regularnie pokazywał się w stacjach telewizyjnych należących do różnych amerykańskich korporacji medialnych. Dziś była gwiazda małego ekranu może wręcz mówić o czarnej serii. Jaśniejący jeszcze na początku roku niespotykanym blaskiem pieszczoch mediów, polityczny wodzirej, niekwestionowana gwiazda internetu, wirtuoz ciętych ripost, którego można było oglądać w salach kinowych, zajadając się popcornem – z dnia na dzień traci błysk w oku. Po zaledwie czterech miesiącach brylowania w przestrzeni publicznej stary polityczny wyjadacz Donald Tusk sprowadza go właśnie na ziemię, przypominając, że w tym układzie politycznym nikt i nic nie może świecić bardziej niż „Słońce Peru”.
I tak oto pewniak, któremu wydawało się, że jest przez nikogo niezagrożony w drodze po upragnioną prezydenturę, coraz częściej musi oglądać się za siebie, bacząc, by nie wbito mu noża w plecy. Ulubieniec uśmiechniętej Polski przestał być nagle dowcipny, błyskotliwy w swoich ripostach i jakby mniej elokwentny się wydaje.
Z drugą osobą w państwie jest dziś trochę tak jak z kapłonem. Tak, tak, tym samym – specjalnie karmionym kastrowanym kogutem – ubijanym, gdy jest odpowiednio tłusty – o którym moje pokolenie uczyło się niegdyś na lekcjach. Jak się okazuje, identycznie co z przeznaczonym na rzeź kurem postępuje się z wizerunkiem ludzi, których z góry skazano na medialny czy polityczny ubój. Szymonowi Hołowni, gdy tylko pojawił się na salonach, pozwolono wykorzystać przysłowiowe pięć minut. Apogeum popularności nastąpiło po wybraniu przewodniczącego Polski 2050 na marszałka niższej izby parlamentu. „Kocham go naprawdę!, Jest niesamowity!, Profesjonalny, przygotowany!, Ten showman w nim, ja się nie spodziewałam! Jestem dumna!” – wykrzykiwała jeszcze kilka tygodni temu rozentuzjazmowana pogodynka TVN Dorota Gardias. Wtórowała jej inna celebrytka Blanka Lipińska: „Marszałek Hołownia miał świetny pomysł i swoim pomysłem trafił do mainstreamu (…). Świat nie stanął w miejscu i marszałek Hołownia to rozumie. On się do tego dostosowuje i on idzie z duchem czasu (…). Ja rano zamiast śniadaniówki oglądałam sejm. W życiu bym się nie spodziewała, że z własnej, nieprzymuszonej woli włączę sobie sejm do kawki”.
Dziś pulchnemu z dumy, utuczonemu pychą i własnym ego marszałkowi koalicjanci – choćby ustami posłanek lewicy – dają jasno do zrozumienia, co ma dalej robić. W słusznie minionych czasach, kiedy na lekcjach musiałem uczyć się m.in. o nieszczęsnych kapłonach, mawiano, że muchę i polityka można zabić gazetą. Teraz wiadomo, że równie skuteczną bronią jest ludzki śmiech. Wojenki toczące się wśród obecnych koalicjantów przekonanych o własnej wielkości śmieszą coraz większą grupę elektoratu. Czy to źle? Chyba nie. Bowiem kotłowanina, jaka ma dziś miejsce w grupie sprawującej władzę, skleconej naprędce z wielu mdłych ugrupowań politycznych, jest – paradoksalnie – dla nas dobra. Im szybciej się pozagryzają, tym lepiej dla Polski.
Leszek Sawicki