Aktualności
Mój pierwszy dzień w nowej szkole

Mój pierwszy dzień w nowej szkole

Nieuchronnie zbliża się początek nowego roku szkolnego. Zapewne wielu z nas przypomina sobie przy tej okazji, jak wyglądał jego pierwszy dzień w szkole, jak trafili w objęcia systemu oświaty.

Edukację wczesnoszkolną, nazywaną ówcześnie nauczaniem początkowym, rozpocząłem w szkole podstawowej w Adamowie nietypowo. Nie było w tym czasie tzw. zerówek. W przedszkolu, które mieściło się w drewnianym budynku na placu parafialnym, pobyt zakończyłem po kilku dniach. Stoczyłem walkę o przywództwo w grupie. Wygrałem, ale do przedszkola już nigdy nie wróciłem. Do szkoły 1 września 1969 r. poszedł mój serdeczny przyjaciel, najlepszy kolega, sąsiad, z którym pasłem krowy „na rowach”, z którym jedliśmy z parnika kartofle przygotowane dla świń, z którym… To był zgrany duet bez przywódcy. Bardzo mi go brakowało. Płaczem i prośbami uprosiłem rodziców, aby zapisali i mnie. Poszedłem na próbę po dwóch tygodniach od rozpoczęcia roku szkolnego. Czekał na mnie Zbyszek i wspólna szkolna ławka z kałamarzem. Umiałem już całkiem dobrze czytać, ale z pisaniem nie szło mi najlepiej. Sprawne posługiwanie się obsadką ze stalówką sprawiało mi sporo kłopotów. Zapamiętałem pierwszą ocenę: 3+, zdecydowanie na wyrost. Reakcja rodziców była natychmiastowa. Kupili mi chińskie pióro wieczne, którymi piszę do dziś. Tak, mając nieukończone sześć lat, trafiłem w system i pozostaję z nim za pan brat do dziś. Pierwszego dnia i pierwszej nauczycielki się nie zapomina. Moją była pani Zofia Goławska. Ja i moje rodzeństwo poszliśmy rok wcześniej do szkoły, moje dzieci natomiast zgodnie ze swoimi rocznikami. Na podstawie własnych doświadczeń wiem, że niezaprzeczalnym prawem rodziców jest wybranie takiej drogi edukacji dla swoich dzieci, jaką uważają za najlepszą.

W trakcie szóstej klasy, po przerwie wielkanocnej, w związku ze zmianą miejsca pracy i zamieszkania rodziców, trafiłem do Stanina. To było inne zupełnie doświadczenie. „Nowy” musiał usiąść w ostatniej ławce. Trzeba wspomnieć, że ostatnią ławkę w rzędzie – w ówczesnych czasach – nazywano oślą i trudno było komukolwiek z uczniów wytłumaczyć, że ostatni, zgodnie z nauczaniem wyniesionym z lekcji religii, przynajmniej mają szansę być pierwszymi. Zająłem miejsce obok kolegi, który był o kilka lat starszy. Dla mnie był dorosłym facetem. Miał 17 lat, był co najmniej o głowę wyższy i miał potężny zarost. Wyglądaliśmy jak ojciec z synem, który miał najdłuższe włosy w szkole. Brodaty i długowłosy – niezły duet. Ten stan trwał tylko do końca roku szkolnego. „System” dawał szansę i kolega w następnym roku trafił do szkoły górniczej zapewniającej zdobycie wykształcenia i dobrze płatnej pracy, z nadzieją na szybkie uzyskanie mieszkania. W Staninie musiałem podjąć z rodzicami decyzję o wyborze szkoły. Nie było egzaminów. Decydował konkurs świadectw i dodatkowe punkty za udział w olimpiadach przedmiotowych. Mając nie najgorsze świadectwo i start z sukcesami w dwóch olimpiadach: geograficznej i historycznej, wybrałem liceum ogólnokształcące. Trafiłem do LO im. T. Kościuszki w Łukowie, wtedy, w 1977 r. – jedynego. Uczniowską karierę rozpocząłem od zakwaterowania w internacie dzień wcześniej. Spełniając „prośbę” starszych kolegów z klasy maturalnej, udałem się do słynnej „Bombonierki” po artykuł niemający wiele wspólnego z nazwą sklepu. Do jego zakupu należało mieć skończone 18 lat. Na marginesie wspomnę, że starsi koledzy zorganizowali zbiórkę we własnym zakresie. Żadnych haraczy, wymuszeń.

Dziś, z wieloletniej perspektywy, podziwiam wyrozumiałość, takt, umiejętności pedagogiczne kierownika internatu pana Zdanowskiego i wychowawców. Rano też był falstart. Na uroczystym apelu na boisku szkolnym było biało i granatowo, no ewentualnie czarno. Był wyjątek w podniszczonych dżinsach z Odry i kolorowej koszuli. Na szczęście mającego 160 cm wzrostu udało się ukryć w grupie koleżanek, a wychowawca pan Jan Szczygielski – według zgodnej opinii braci szkolnej – należał do najlepszych i najbardziej tolerancyjnych.

Pierwszy dzień w szkole zaczynają również nauczyciele. Doskonale pamiętam pierwsze dni mojej pracy zawodowej w Jonniku, Kujawach, Burcu. W Jonniku jak zwykle najmłodszy, w Kujawach – po odbyciu służby wojskowej w trakcie roku szkolnego jako nauczyciel-wychowawca w trzeciej klasie, w Burcu – jako dyrektor.

Smutna konstatacja jest taka, że dwie pierwsze z wymienionych placówek szkolnych nie istnieją. Przeszły do historii oświaty gminy Stanin. Muszę zakończyć jednak optymistycznie. Ta trzecia, w której byłem dyrektorem od 5 marca 1992 r. do 4 grudnia 2006 r., jest prowadzona przez Wiejskie Stowarzyszenie Oświatowo-Kulturalne „Przymierze”, nadal działa. W Burcu działa prężnie jednostka ochotniczej straży pożarnej, a w jej ramach młodzieżowa drużyna pożarnicza. Jeszcze przed początkiem roku szkolnego wybieram się z moimi dorosłymi dziś uczniami i ich dziećmi na wycieczkę do sejmu. Mogę powiedzieć: ziarno wydało plon – stokrotny. Wszystkim rozpoczynającym nowy rok szkolny rodzicom, uczniom, nauczycielom życzę „przymierza”, w tym z organem prowadzącym i nadzorującym.