Mówili: nie ma już Polski
- 1 i 2 marca to dwie daty, które w moim sercu zajmują ważne miejsce. Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych przypomina o moim śp. tacie, 2 marca przypadają imieniny mamy. Przeżyli razem 67 lat. I odeszli razem, mama miesiąc po tacie - mówi Urszula, najstarsza z siedmiorga dzieci Heleny i Aleksandra Karolczuków. Wśród wspomnień z dzieciństwa, które przypadło na lat 50 ubiegłego wieku, najwyraźniejsze są te związane z codzienną ciężką pracą. - Rodzice zaczynali wspólne życie od hektara pola i jednej krowy. Mieszkali w małym drewnianym domku. Byli niesłychanie pracowici i zmyślni. Tata zasadził drzew owocowych, żeby dzieci miały co jeść. Trzymał pszczoły. Żeby nas wykarmić, mama dwoiła się i troiła - biedowaliśmy jak wszyscy, a w każdym domu na wsi była gromadka dzieci - wspomina pani Urszula. - To były okrutne czasy - dodaje. I przywołuje kolejne obrazy, związane z ciągłymi przeszukaniami w ich domu. - Wpadali w kilku, bywało że nad ranem, i plądrowali wszystko. Mama kazała nam szybko uciekać z domu i iść do którejś ciotki. Ciągle nakładali na nas kary. Jednej wiosny Bug zalał nasze pole.
Tata chciał uratować trochę kartofli z kopca na tym polu. Pojechał motorynką, którą sobie kupił. Zaraz nam ją zabrali pod pretekstem, że jeszcze niezarejestrowana. Sądzili tatę w Wielki Piątek. Zabrali nam ostatnie pieniądze. Pamiętam to jak dziś, bo zostaliśmy na Wielkanoc bez chleba. Innym razem w nocy do Tonkiel przyjechała policja. Sprawdzali, czy chodzą warty. Była wtedy kolej tatusia, ale że wrócił po całym dniu w polu, przysnął. Zaraz wlepili nam mandat. Mamusia płakała, bo znowu trzeba było oddać ostatnie pieniądze. „Nie martw się, z głodu może nie pomrzemy. Pan Bóg jakoś dopomoże” – powiedział tatuś. I tak było – stwierdza U. Karolczuk. A pamięć podsuwa jeszcze jedno wydarzenie potwierdzające, że Boża opatrzność czuwała nad rodziną. – W naszym domu zawitało kilku ubeków. Jeden, szukając wódki, złapał stojącą na parapecie butelkę i wypił. Była w niej woda przywieziona z Lichenia. Do dzisiaj pamiętam jego złość i wrzask. Co najdziwniejsze, nagle całe to towarzystwo zabrało się i odjechało…
Dzieci bandyty
Rodzice niechętnie opowiadali o wojnie i swojej młodości. Bali się, że dzieci zaraz czymś się „pochwalą” kolegom w szkole. – Nie wolno nam było o tym, co się w domu dzieje, z nikim rozmawiać. Kiedy w szkole zdejmowane były ze ścian krzyże, przybiegłam do domu z płaczem, bo usłyszałam, że jestem dzieckiem bandyty. Nie wiedziałam, o co chodzi. „Tata kogoś zabił?” – dopytywałam mamę. Powiedziała wtedy, że był w partyzantce – tłumaczy pani Urszula. Opowiadać o sobie, swoich rodzicach wywiezionych na Sybir, przejściach z UB zaczął dopiero w latach 80. – Mnie za komuny wyrzucili z pracy, bo nie chciałam do partii wstąpić. Tatuś przykazywał: „żebyś miała suchy chleb jeść, niczego nie podpisuj!” – dopowiada.
W 1988 r., A. Karolczuk zaczął spisywać wspomnienia zachęcony przez znajomych księży, m.in. ks. infułata Eugeniusza Borowskiego. Poza bogatą, obfitującą w szczegóły historią rodziny, odtworzył lata wojny w rejonie Drohiczyna. Opisał swoją służbę w oddziale partyzanckim Armii Krajowej dowodzonym przez Teodora Śmiałowskiego „Szumnego”, akcje przeciwko NKWD, w których brał udział. Ranny w jednej z nich, trafił do szpitala w Siedlcach, następnie został uwięziony przez UB, przesłuchiwany i sądzony. W kwietniu 1947 r. opuścił celę nr 22 siedleckiego więzienia. Swoimi przeżyciami i doświadczeniami mógłby obdzielić życiorysy co najmniej kilku osób.
– „Bóg, honor, ojczyzna” – tymi wartościami mój tata żył. Słowo „wolność” było dla niego świętością. Cześć żołnierzom AKK oddawał, pisząc wiersze. W tym roku skończyłby 100 lat. Za życia został doceniony i uhonorowany wieloma odznaczeniami. Piękną oprawę miał również jego pogrzeb. Dzisiaj najbardziej zależy nam, by w dobre ręce trafiły spisane przez niego wspomnienia. Myślę, że warto je opracować, być może opublikować – mówi pani Urszula. Podkreśla też, że był wspaniałym ojcem i mężem.
Ze wspomnień Aleksandra Karolczuka
Leżałem [w szpitalu w Siedlcach – przyp. red.] już dwa tygodnie. Przyszedł lekarz Gałązka, nachylił się nade mną i niby ogląda moją nogę. Powiedział: wiej, będziesz aresztowany. Uderzyło to we mnie jak grom z jasnego nieba. (…) Była niedziela. Przyjechały siostry rodzone Janina i Anastazja, ale stało się: już byłem aresztowany, rano zabrany pod opiekę UB. Przywiozły mi siostry smakołyki, ale nie pozwolili mi tego dać. Jedynie różaniec, co dała mi kochana mama, to pozwolili, żebym go miał. Dali mi przez ręce siostry zakonnej i to był najwspanialszy prezent od mojej mamy – on mi pomagał przetrwać piekło na tej ziemi. (…) Ze szpitala wzięli nas nocą do UB i zaraz na śledztwo. Ja jeszcze nie mogłem chodzić, nosili mnie na rękach jak w dawnym Rzymie cezarów, tylko że oni byli cezarami, a ja skazańcem. Uważali mnie za najważniejszego, ponieważ przesłuchiwali mnie sam kierownik UB i jego zastępca. Kierownik UB był żydem, było też dwóch sowietów z NKWD, jeden w stopniu pułkownika, a drugi majora. Przesłuchiwali mnie i przysłuchiwali się, czy umiem po rusku „gawaryt”. Mówię, że nie, pewnie sami chcieli zadawać pytania. No i ci dwaj oprawcy zajęli się mną, posadzili na krzesło, na którym mnie przynieśli, pozostałym kazali wyjść i pytali na przemian, raz jeden, raz drugi, czy znam „Młota”, gdzie byłem ranny, adresy kolegów, kto przywiózł mnie do szpitala, czy znam w szpitalu kogoś, kto się mną opiekował i tymi drugimi. Ja wszystkiemu zaprzeczam, powtarzam moje zeznania ze szpitala. To oni za paragrafy i biją jak w kopę żyta, gdzie popadnie. Zemdlałem (…). Wedy wiadro wody wyleli mi na łeb, otrzeźwiałem. Posadzili mnie znowu na krzesło i dalej pytania te same. Nic nie wiem, proszę Boga po cichu, w myśli, żeby dał mi siłę utrzymać język za zębami, żebym nikogo nie sypnął. Każą mi wyciągać ręce do przodu, rękawy zawinąć i biją mnie wzdłuż ręki gumą. Po kilkunastu uderzeniach ręce moje popuchły jak łanie, palców nie mogę zgiąć, a tu znów pytania. Nie odpowiadam za dużo, to spuścili spodnie i biją po udach. Każde uderzenie czuję w mojej ranie, spadłem z krzesła, proszę, żeby nie bili mnie w tę chorą nogę, to oni jeszcze bardziej biją właśnie po tej nodze (…). Znów pytania – nic nie wyciągnęli, kazali wynieść mnie do piwnicy, rzucili w najdalszą piwnicę, poczułem, że to jakiś barłóg, zgniłej słomy trochę leży, poprawiłem spodnie i leżę, smród nie do opisania, widać nikt tam nigdy nie zamiatał, ani okna ani światła – cela śmierci. Przypomniałem sobie o różańcu – nie zginął, był w kieszeni. (…) Przekazali mnie innym oprawcom, którzy do bicia dołączyli inne metody, jak np. palce ściskali między drzwi, pompowali naftę do nosa, wodę. Człowiek dusił się i krztusił, mdlał. Mierzyli pistoletem w oczy, czoło. Mówili, że zabiją, jak się nic nie powie. Było się w napięciu, a tu strzał. Myślisz – już nie żyjesz, a strzał był w ścianę. I to po kilka razy powtarzana była ta próba i znów pytają: czy znam „Młota”. W tych nerwach, krzyżowych pytaniach język się plątał, raz mówiłem, że znam, drugi raz, że nie, że siłą nas wziął do oddziału. Jeszcze znów się nie przyznajesz, to znów „bańki” cięte czy strzały. Mnie tylko różaniec dodawał odwagi i podtrzymywał na duchu. Matka Boża była i moją Matką i moim lekarzem, chyba nie odstępowała mnie moja Matka na moment. W oczach miałem różne widoki: a to cały świat się palił, to znowu co innego, czasem traciłem przytomność, a może i zasypiałem, budziłem się, trzęsąc się z zimna – byłem boso, koszula, spodnie, no i marynareczka, a był miesiąc styczeń. Barłóg był nie do zniesienia, pragnąłem chociaż trochę suchej słomy, a miałem trochę zgniłego gnoju. Czekałem śmierci, prosiłem Pana Boga przez Najświętszą Matkę o szczęśliwą śmierć (…). Jeszcze raz wzięli mnie na przesłuchanie i tak na przemian raz biją, raz obiecują, że do szpitala zawiozą, obiecują złote góry, aby tylko podpisać protokół, i czytają mi, że koledzy zeznali: że ty byłeś u „Młota”, dowodziłeś drużyną w stopniu kaprala, że brałeś udział w Łempicach w bitwie przeciwko UB i NKWD. (…) No i właśnie o tym wszystkim mi mówią i zarzucają, że to prawda, żebym tylko podpisał, bo koledzy to już zrobili. (…) tak byłem skatowany, że nie widziałem ani papieru, ni jego. Zobaczył, że jestem półprzytomny i niewładny, zawołał drugiego, wziął mnie za rękę i krzyczy: idź do stu diabłów!!! Pisz i idź do stu diabłów!!! (…) wziął moją rękę i tak wodził po papierze, następnie wynieśli mnie do piwnicy i za dzień czy dwa wywieźli nas do więzienia w Siedlcach, na razie do celi przejściowej. Zebrało się nas z 50 ludzi; byli z Białej Podl., Łukowa, Łosic, Sokołowa, Garwolina, a nawet i z Warszawy przywieźli, ponieważ tam brakowało miejsc w więzieniach. Było tych ludzi całe mrowie bardzo pobitych, paznokcie mieli pozrywane, posiniaczone, ledwo się trzymali na nogach (…).
Monika Lipińska