Na okoliczność
W zasadzie nie mam za bardzo pojęcia, na czym ona polegała, wiem tylko, że podzielono wtedy siódmą klasę szkoły podstawowej: uczniowie, którzy urodzili się przed 1 lipca, szli do szkoły średniej, ci, którzy się opóźnili i przyszli na świat po tej dacie, zostawali w nowo utworzonej klasie ósmej. W mojej szkole zostało ich - nomen omen - ośmioro. Cztery ławki w maleńkiej, zaadaptowanej dla nowej klasy salce. Biegaliśmy do nich na każdej przerwie - wszyściuteńkie, a niemałe, bo liczące ponad 30 osób klasy - żeby choć z korytarza pooddychać ich towarzyską, zgoła nieszkolną atmosferą.
Czarowało nas, że nie było tam widać żadnego podziału i nikt nie robił problemu, że w jednej ławce siedzi chłopiec z dziewczyną. Żadnego wrednego knowania, żadnych klasowych koterii. Była to niezwykle zgrana, zaprzyjaźniona klasa.
Kiedy szumnie przygotowywano się do reformy wprowadzającej gimnazja, byłam przekonana – o, święta naiwności! – że jednym z najważniejszych jej punktów będzie zmniejszenie liczebności klas. Tymczasem – po kolejnej reformie – szkoła, jaka jest, każdy widzi. Co istotne – każdy sporo inaczej. Inaczej widzą ją uczniowie, inaczej nauczyciele, inaczej – uogólnijmy to – władze oświatowe.
Ostatni trend to szkoła bez ocen. Bardzo piękny trend. Ba, nawet w niektórych szkołach już realizowany – na razie powolutku, z jednego np. przedmiotu, ale z perspektywą wyeliminowania ocen w ogóle. Brawo wy! Koncentrujecie się na tym, że ocena to koszmar dla ucznia. (Powiem wam w sekrecie, że dla nauczyciela też. I kto wie, czy czasem nie koszmarniejszy. O ile prościej byłoby uczyć bez świadomości, że trzeba zamknąć człowie(cz)ka w jednej małej cyferce.) I że – to koronny argument – całkowita rezygnacja ze stopni uruchomi wewnętrzną motywację młodych ludzi, którzy „zaczną się uczyć nie dla stopnia, tylko dla celu, czyli dla siebie, dla określonych celów, dla celów rozwojowych”. A to automatycznie spowoduje zmianę sposobu patrzenia na ucznia i jego funkcjonowania w szkole. Ma się rozumieć – na lepsze. Pięknie. Tyle że – dodają zwolennicy tej rewolucji – „to jest proces dość skomplikowany”. Ano – jest. A odkrycie, że bardziej niż stawianie ocen mobilizuje ucznia towarzyszenie mu w nauce, wcale nie jest świeżusieńkim odkryciem.
Powoływanie się na szkoły, które „z wielkim powodzeniem wprowadzają nauczanie bez ocen”, zwykle nie odnotowuje ważnej informacji – jak liczebne są w tych szkołach klasy i ile kosztuje tam czesne. Czyli – kogo na taką przyjazną szkołę stać.
Wierzę w szkołę bez ocen. Wierzę w odpowiedzialność uczniów za zdobywanie wiedzy. I bardzo-bardzo jestem za szkołą bez ocen. Ale nie wierzę, że da się to zrobić z niemal 40 osobami w klasie. W takich warunkach nauczycielowi przypada już głównie rola cerbera.
A tego żadnemu z nich – nie tylko na okoliczność październikowego święta – jak najserdeczniej nie życzę.
Anna Wolańska