Na Wschodzie bez zmian
Trudno nie być dumnym z faktu przyjęcia przez polskie rodziny do swoich domów milionów uciekających z Ukrainy ludzi, głównie matek z dziećmi. To ewenement na skalę światową. Ale też nie można udawać, że nie ma problemów i że wszystkie przepaście nagle zostały zasypane. Lwów to piękne miasto. Blisko nas - gdyby nie granica i upokarzające wielogodzinne czekanie na odprawę, byłbym tam pewnie w wiele weekendów w roku. Zdarzało mi się swego czasu bywać tam z grupami - na miejscu organizacją wyprawy zajmował się Jurij Smirnow - pasjonat Kresów, redaktor ukazującego się na Ukrainie polskiego dwutygodnika „Kurier Galicyjski” oraz przewodnik po Lwowie. Żona Jadzia (dziś emerytka) pracowała w Operze Lwowskiej - nie było problemu z biletami na spektakle.
Nawet recepcjonistka Hotelu George, gdy dłuższy czas nie pokazywaliśmy się, potrafiła zadzwonić i zapytać: „Dzień dobry, panie Paweł, kiedy do nas przyjedziecie?”.
Tak, ale…
Było jednak jedno „ale”. Podczas oprowadzania po Lwowie, omawiania historii Kresów pan Jerzy nigdy nie wspomniał o współczesnej historii. Wołyń jakby się nie wydarzył. Miara się przebrała w katedrze lwowskiej, gdy przewodnik słowem nie zająknął się o ślubach Jana Kazimierza. O co chodzi? – zapytałem. Zdezorientowany poprosił, byśmy wyszli na zewnątrz. „Po pierwsze – ściany mają uszy, po drugie – nie jest wszystko takie proste” – zaczął. „To nie jest tak, że historia zasypała przepaście, pył niepamięci przykrył tragedię, niesnaski narodowościowe. Choć czasy się zmieniły, gdzieś podskórnie dalej buzuje ogień niechęci. Lepiej nie mówić za dużo…”
Ktoś z księży wspominał wędrówkę po Wołyniu, kiedy już Rosjanie rozpoczęli wojnę, gdy wydarzyła się Bucza. Chcąc zapytać o drogę, zatrzymali się na skraju wioski, obok starszej kobiety. ...
Ks. Paweł Siedlanowski