Komentarze
Źródło: PIXABAY
Źródło: PIXABAY

Nadzieja zbita z tropu

Wstrzymywałem się z napisaniem tego felietonu do końcowego gwizdka sędziego w pierwszym meczu naszej reprezentacji na mundialu w Rosji. Rozbudzone oczekiwania, być może jedynie przez media, w których panowała euforia i głoszono zapewnienia o najwyższych lotach naszych „Orłów”, cokolwiek opadły, gdy sygnał sędziego utwierdził już na zawsze wynik tego spotkania.

Nie będąc zapalonym kibicem, nie podejmuję się oceny taktyki i sposobu gry naszych zawodników. Zresztą, zajmują się tym już od pierwszych sekund po zakończeniu meczu różne uznane i domorosłe autorytety, mając swoje pięć minut w świetle jupiterów. Ich opinie, czasem rzeczywiście ciekawe, mają jednak nikłe znaczenie. Ostatecznym sędzią naszych zawodników i tak będzie selekcjoner reprezentacji, który w zaciszu pomeczowych spotkań z drużyną podejmować będzie się krytyki i ustalać zasady następnego spotkania. Przykrym jest tylko, że będzie to spotkanie dwóch drużyn ostatnich (jak na razie) w tabeli grupy H.

Swoistym jednak fenomenem, którym mogą zajmować się z zapałem socjologowie, jest charakterystyczny dla nas wybuch nadziei po przegranym meczu. Wyśmiewana przez niejeden kabaret przyśpiewka o tym, że nic się nie stało, od wtorkowego wieczoru przewija się w niejednym materiale dziennikarskim jak sztandar wzniesiony nad barykadą. Czy jest to forma pocieszania się, czy też realistyczne podejście do życia, nie mnie o tym sądzić. Warto jednak w tym kontekście zapytać się o sam fakt nadziei.

 

Potrzebna do wysokich lotów

W gruncie rzeczy w rozważaniach o nadziei biją się ze sobą dwa stanowiska charakterystyczne dla naszego polskiego bytowania w świecie, mianowicie przaśnie realistyczne i romantycznie lotne. To pierwsze, wyliczane z matematyczną dokładnością, za pewnik przyjmuje tylko to, co nie ma w sobie krzty marzenia. Drugie zdaje się być jego odwrotnością, przyjmując za pewnik właśnie to, co wydaje się w danym momencie nierealne. Moim zdaniem w obu przypadkach nie można jednak mówić o zrywaniu zarówno z realizmem, jak i o rezygnacji z ambicji. Uznaję je po prostu za kompatybilne. Złem jest stawianie jednego przeciw drugiemu. Podążając jakąś drogą, człowiek z jednej strony musi doskonale zwracać uwagę na warunki podłoża, po którym kroczy, lecz równocześnie wzmacnia swoje siły, gdy spojrzy na horyzont i przypomni sobie cel swoich dążeń, nawet jeśli w danym momencie nie jest w stanie go dostrzec fizycznie. Przenosząc to na zmagania naszej reprezentacji, uzasadniona jest krytyka jej meczowych starań, dostrzeganie uchybień i zwykłego braku umiejętności czy zgrania, lecz poprzestanie tylko na tym oznaczałoby, iż już zakończyliśmy naszą grę na mundialu. Czym innym jednak w tym kontekście jest nasz, kibicowski, apetyt na sukces. Ten należy dość dokładnie odróżnić od nadziei. Być może w nim tkwi cały problem naszych rozczarowań. Euforii w tym kontekście doznały chyba tylko panie z monochromatycznych marszów, które wieszczyły w przypadku zwycięstwa polskiej drużyny nagły skok nastrojów patriotycznych. Nie posiadając żadnych kwalifikacji w ocenianiu gry zawodników, a opis zachowań kibiców ograniczając jedynie do spożywania pewnych napojów oraz oznakowania twarzy i działań cokolwiek stadnych (być może znają to z autopsji), z lubością mogą stroić się w szaty arbitrów (arbiterek?) elegancji poprawności politycznej. Wracając jednak do zasadniczego wątku, należy stwierdzić, iż tym, co odróżnia nadzieję od przerośniętych apetytów, jest pragnienie zwycięstwa za wszelką cenę, a najczęściej za cenę prawdy. Słowa, być może w przypadku futbolu cokolwiek na wyrost, są jednak zasadnicze dla rozumienia nadziei.

 

Tak wiele rzeczy ma blask

Muszę w tym miejscu dokonać pewnego przeskoku mentalnego, który dla części czytelników może wydawać się trochę na wyrost. Da jednak możliwość zrozumienia zasadniczych elementów nadziei. We wtorek zaprezentowano w Watykanie dokument roboczy, który stanowić będzie podstawę prac synodu poświęconego młodzieży. Dość obszerne opracowanie – zdaniem prezentujących je – stanowić ma owoc „konsultacji” z młodymi, ze szczególnym uwzględnieniem ich nadziei. Po lekturze nie do końca mam pewność, czy właśnie o nadzieje chodzi. Zwrócę uwagę na dwa tylko znamienne momenty w tym opracowaniu. Jednym z nich jest twierdzenie, iż w kontekście zmian kulturowych, które doprowadzają młodych ludzi do kryzysu tożsamości, podjęta zostanie tematyka określenia się seksualnego młodych ludzi, ze szczególnym zwróceniem uwagi na środowiska LGBT. Z omówienia tego elementu mogliśmy się dowiedzieć, iż wielu młodych, choć nie akceptuje i odrzuca nauczanie Kościoła, chce być jednak jego częścią. Prace synodalne mają ponoć iść w kierunku… uwzględnienia tego postulatu. Pomijając już tylko ustanowienie za cel ściągnięcia jak największej liczy wyznawców, zauważyć należy, iż przy takim ustawieniu myślenia doktryna katolicka staje się elementem nie stałym, a zmiennym, gdyż o przynależności do Kościoła decydować ma nie akceptacja prawdy, lecz szczera wola osoby aspirującej do akcesji. Przypomina się w tym kontekście słynne powiedzenie: „Nie matura, lecz chęć szczera…”. Drugim momentem znamiennym dla przekombinowania między nadzieją a apetytem, jest brak podjęcia w dokumencie postulatów zgłaszanych przez młodzież w ramach różnych akcji internetowych odnośnie katechizacji. Problematyka ta została ograniczona jedynie do formy przepowiadania, przy równoczesnym całkowitym pominięciu postulowanego przez część młodzieży problemu wierności prawdzie wiary i przygotowaniu katechetów (także księży) w tym kierunku. Przyjęcie takiego kierunku oznacza jedynie zabawianie młodych, a nie działanie na rzecz ich zbawienia. Te właśnie elementy każą z pewną obawą podchodzić do efektów prac synodalnych, choć nie należy od razu rozsnuwać apokaliptycznych wizji. Apetyt wygrywa niestety z nadzieją.

 

Odróżnić prawdę od złudzeń

Może ktoś z czytelników powiedzieć, że w końcu nie ma co snuć takich rozważań. Cytując polskiego muzyka, stwierdzić można: „Jest super i o co ci chodzi?”. Rzeczywiście, lecz idąc tą drogą, trzeba przypomnieć sobie, że balowa orkiestra grał do końca na Titanicu. Rosnący apetyt może w końcu doprowadzić do zjadania się nawzajem, a przynajmniej do nieodróżniania rzeczy jadalnych od tych, które spożywa się niestety raz w życiu. Najpiękniej bijące dzwony pogrzebowe nie wskrzeszają zmarłych do życia, a nadzieja przestaje być sobą, gdy zabraknie prawdy. Czy warto jednak to pisać, gdy wszyscy gotujemy się na kolejny mecz mundialowy?

Ks. Jacek Świątek