Komentarze
Najważniejsze, żeby dobrze brzmiało

Najważniejsze, żeby dobrze brzmiało

No i stało się. Wyniki matur były dla wielu zimnym prysznicem. I nie chodzi tu tylko o samych maturzystów - przecież ich maturalny wynik dotknął i pośrednio uderzył także w całą rzeszę rodziców, nauczycieli… Chyba także w wyższe uczelnie, które automatycznie straciły jedną czwartą kandydatów, co przy kryzysie demograficznym jest kolejnym dość poważnym ciosem i dla wielu prywatnych szkół oznacza balansowanie na granicy upadłości.

  Przyczyną zaś tej rzezi okazała się być obowiązkowa matematyka, na której „wyłożyło się” najwięcej osób.

Zaroiło się oczywiście od komentarzy. Często utrzymanych w duchu: „A po co nam w ogóle ta matematyka!”. W podobnym tonie utrzymany został np. list jednej z maturzystek pod znamiennym tytułem „Nie jestem głupia czy leniwa”, opublikowany przez „Gazetę Wyborczą”. Można by dużo mówić o tym, że matematyka uczy logicznego myślenia, że przydaje się choćby przy korzystaniu z najnowszych technologii (ludzie znający matematykę łatwiej pojmują zasady obsługi urządzeń technicznych). Że wreszcie może się przydać nawet przy sklepowej kasie czy płaceniu rachunków. Nawet przy braniu kredytu, bo pomaga policzyć, że umawianie się na spłacanie raty większej niż pensja to – mówiąc delikatnie – nienajlepszy pomysł. No, ale co tam. Ważne, że ktoś nie lubi, nie będzie się uczył i już.

Jest to również wina systemu edukacji. Pamiętam swoje szkolne, obrzydliwie komunistyczne czasy, w których po ośmiu latach szkoły podstawowej wybierało się szkołę średnią. Zasady były dość proste: ktoś uczył się dobrze – szedł do liceum lub technikum, w zależności od zainteresowań i upodobań. Uczył się gorzej – wybierał zawodówkę, po której mógł również ukończyć technikum. No ale teraz mamy edukację zreformowaną i wtłoczoną w testowe schematy. Zaś nauczyciele, którzy stawiają złe oceny, są wzywani na dywanik przez dyrektorów, którzy zarzucają im psucie renomy szkoły i obniżanie średniej. Co robić – stawiają dobre i ciągną za uszy z klasy do klasy ludzi, którzy są tym zupełnie niezainteresowani. I tak pięknie trwa owa iluzja pod tytułem „Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej”, dopóki życie brutalnie nie powie: „Sprawdzam!”.

Na koniec ciekawostka. Kilka dni po ogłoszeniu wyników matur w Polsce, opublikowano je również w Rumunii. I tam, uwaga, uwaga, jest jeszcze gorzej! Albowiem maturę ZDAŁO zaledwie 44,7%, co oznacza, że PONAD POŁOWA piszących matury nie zdała. Znając wszechobecną w naszej rzeczywistości tendencję do propagandy sukcesu oraz do szukania pozytywów tam, gdzie ich nie ma (jedni nazywają to „optymizmem Polaków”, inni głupotą i nieodpowiedzialnością), lada moment należałoby się spodziewać komentarza Kogoś Bardzo Ważnego, że z tą polską edukacją to wcale jeszcze nie jest tak źle. Usłużnie podsuwam ściągawkę wystąpienia: „Dzięki bohaterskim wysiłkom resortu oświaty zdawalność matury w Polsce przekroczyła 75%, podczas gdy w takiej, na przykład Rumunii, nie zdała ponad połowa. Oznacza to, że statystycznie zdawalność jest u nas dwukrotnie większa niż w Rumunii, że o odsetku zadowolenia społecznego nie wspomnę…”. I nie mogę w tym miejscu tego nie napisać, ale po prostu przypomina mi się słynny skecz kabaretu TEY, o traktorze, który się wcale nie zepsuł, bo zepsuło się w nim tylko jedno koło. Przypomnijmy sobie ów niezapomniany dialog:

„- Bolek. Ile traktor ma kół? – Cztery. – Ile się popsuło? – Jedno… – To ile jest dobrych? – Trzy… – To nie można tak powiedzieć? Że trzy są dobre? – Przecież to to samo… – Ale jak brzmi! Jak brzmi! Trzy dobre!”

No właśnie. Mam wrażenie, że dziś nie jest ważne co, jak i jakie to będzie miało skutki. Najważniejsze, żeby ładnie brzmiało. To może jakąś amnestyjkę, pani minister?

Ks. Andrzej Adamski