Historia
Napad Niemców na Międzyrzec 16 listopada 1918 r. (cz. I)

Napad Niemców na Międzyrzec 16 listopada 1918 r. (cz. I)

Po wyprawie do Droblina sztab Ober-Ostu postanowił odzyskać Międzyrzec Podlaski. Sprawa nie była trudna do realizacji, gdyż w mieście zdolnych było do walki tylko ok. 30 peowiaków przybyłych z okolic Garwolina i kilku zaprzysiężonych w tzw. Samopomocy (Samoobronie).

Istniała jednak - mówiąc późniejszym terminem - tzw. piąta kolumna w postaci rozbrojonych przed kilku dniami Niemców, nieodesłanych do Łukowa. Potajemnie byli oni poinformowani o mającym nastąpić napadzie. Na Międzyrzec rzucono z Białej Podlaskiej część 2 pułku huzarów gwardii zwanych „huzarami śmierci”. Ponieważ istniało ustne zapewnienie w Białej, że tamtejsza Rada Żołnierska nie będzie interweniować w Międzyrzecu, miasto nie było przygotowane do obrony. Nie wiedziano, że władzę w Białej przejął sztab Ober-Ostu z Brześcia ze swym zbrojnym ramieniem - „huzarami śmierci”.

Peowiacy międzyrzeccy spali w jednym miejscu w pałacu, natomiast ich dowódca miał nocleg w drugiej części, odizolowany od żołnierzy. Prawdopodobnie poprzedniego wieczoru peowiakom urządzono uroczystą kolację i gościna przeciągnęła się. Reszta członków „Samopomocy” spała we własnych domach. Wystawione warty były nieliczne i słabo działały. To wyjaśnia, dlaczego żołnierze z oddziału POW nie słyszeli wczesnym rankiem, że rozbrojeni żołnierze niemieccy zamieszkujący nad nimi, na pierwszym piętrze pałacu, schodzą gremialnie z góry na dziedziniec. Nie ulega wątpliwości, że wiedzieli oni o mającym nastąpić napadzie, gdyż mieli do dyspozycji telefon.

Jedynym, który coś podejrzewał, był Benedykt Oksiuta z posterunku na stacji kolejowej. Jak wynika z jego pierwszej, niepublikowanej relacji spisanej przez Ludwika Kwiecińskiego trzy lata po wypadkach, rozumował poprawnie. Opowiadał: „Koło wieczora 15 listopada zachorował jeden telefonista i mnie kazano go zastąpić. W nocy przychodzi mi nadać jakąś depeszę do pałacu. Dzwonię, dzwonię, nie mogę się dodzwonić. Może nie ma nikogo (…) odłożyłem depeszę ległem na ławie i leżę – nagle nerwowy dzwonek. Biegnę do aparatu biorę słuchawkę i słyszę pytania: «Soldaten? Deutsche Soldaten?» – Nie – odpowiadam – polscy legioniści. Kto mówi, centrala? Usłyszałem – «Verflucht, noch einmal Banditen, Legionisten». Zaraz mnie to piknęło. Budzę kolegów, opowiadam im i rada w radę. Za jaką godzinę, dwie, słyszymy w mieście strzały karabinowe”.

Sygnały, że coś się zaczyna dziać w pałacu, dotarły, jak widać, do części żołnierzy „Samoobrony” na kilka godzin przed wypadkami. Dziwne, że nie wysłano tam zwiadowcy.

Tymczasem wczesnym rankiem 16 listopada przybyli z Białej Niemcy zlikwidowali bez oporu pierwszy posterunek na szosie brzeskiej. Jeden z wartowników nazwiskiem Wieliczko, ciężko ranny, relacjonował później ks. Władysławowi Augustynowiczowi: „Stało nas trzech. Usłyszawszy strzały [z folwarku Wysokie – JG], dowiedziawszy się, co się dzieje, chcieliśmy uciekać, ale jeden z nas oświadczył, że nie wypada schodzić z posterunku, a zresztą Niemcy nic złego nam nie zrobią, najwyżej zabiorą broń”. Nie wiedziano, że są to nowe oddziały niemieckie, których żadne umowy nie obowiązują. Huzarzy, zobaczywszy posterunek, rzucili się z furią na niego. Zubika zabili na miejscu, Wieliczkę ciężko ranili, tylko jeden z nich – Rafalski zdołał się uratować. Niemcy, obawiając się zasadzki, nie jechali wszyscy razem najkrótszą trasą pod pałac, tylko rozdzielili się: jeden samochód pojechał ul. Staromiejską i Kościelną, część żołnierzy rozsypała się po innych ulicach, a jeden samochód od razu usiłował skręcić w kierunku stacji kolejowej. „Jeszcze był zmrok w okolicy, kiedy usłyszeliśmy strzały” – relacjonował później senior Markiewicz. „Ubieraliśmy się w pośpiechu. Strzały słychać było od strony stacji i koło gorzelni”. Słuch go nie mylił. Samochód, który skręcił w stronę stacji, natknął się przy młynie (obecnie ul. Narutowicza) na posterunek polski. Jeden z wartowników zginął od kuli niemieckiej, ale drugi uskoczył za topolę. Mimo że napastnicy rzucili w jego kierunku dwa granaty, grube drzewo go osłoniło. Stamtąd oddał kilka strzałów. Kiedy w zamieszaniu wśród Niemców rozerwał się ich własny granat i ciężko ranił kilku huzarów, samochód zawrócił. O tym, co się działo w pałacu Potockich, gdzie kwaterował oddział POW, relacjonował później Władysław Pudło: „Jeszcze spałem wraz z innymi na dole pałacu, gdy wpadł jakiś człowiek z okrzykiem «Panowie, Niemcy w mieście!» Niestety nie pamiętam, czy tych na górze zdążono zawiadomić (…). Wkrótce rozpoczął się ostrzał pałacu. W gorączkowej szamotaninie przypomniałem wraz z trzema kolegami, że w jednym pokoju są drzwi do parku zastawione szafą. To wyjście nas uratowało”.

Okazało się, że człowiekiem, który wpadł z okrzykiem „Niemcy w mieście”, był peowiak Aleksander Miętka, który relacjonował później: „Stałem na posterunku w uniformie koło pałacu. Usłyszałem na mieście strzały (pałac od miasta oddalony ok. 1 km). W tej chwili wpadłem na piętro pobudzić naszych. «Wstawajcie, bo niebezpieczeństwo». Nagle turkot samochodów, świst kul, nie upłynęło parę minut już zbiry niemieckie na kilka samochodów opancerzonych oblegli pałac i bombardują”.

Prawdopodobnie położenie na piętrze (poddasze pałacu) wyglądało tak, jak przedstawił to później poeta Alfons Dzięciołowski w poemacie „Obrona Międzyrzeca”: „Nagle się zrywam ze snu – co to się dzieje? – Tną Maszynengewehry. Granaty w izbie! Trę, przedzieram ślepie, prawie nie widzę (…). Stiuk w oczy tynk sypie (…). Rumor! Stuk! Jęki!”. W pobliżu stali inni międzyrzeccy wartownicy (…). Gdyby chcieli chociaż stanąć w obronie swych zaatakowanych kolegów… Czesław Rosiewicz opowiadał później: „ Pilnowaliśmy kopców z ziemniakami, lokomobili, szkła i magazynów (…). Na strzelaninę pobiegliśmy z baraku przez ogród pod pałac, ale widząc, co się święci, zawróciliśmy, lecz już nie do baraku, ale na stację kolejową”. Adam Markiewicz, zastępca komendanta oddziału, spał we własnym domu. Ojciec jego twierdził później, że gdy syn usłyszał strzały, powiedział „zdrada”, chwycił karabinek i wybiegł z domu.

Józef Geresz