Nasza droga do Emaus
Snując marzenia, nie zauważamy Jezusa, który towarzyszy nam w drodze, wyjaśnia Pisma i łamie dla nas chleb. Bo Eucharystia to przecież nasze spotkanie z Jezusem Zmartwychwstałym. To nasza droga do Emaus.
Przybici, smutni, z pochylonymi głowami… Obraz uczniów idących do Emaus nie napawa optymizmem. Zresztą – czy może podnosić na duchu widok człowieka, którego życiowe nadzieje właśnie legły w gruzach? Ten, któremu zaufali i w którego uwierzyli – w ich odczuciu okazał się tylko zwykłym człowiekiem. Nie wytrzymał konfrontacji ze zorganizowaną machiną zła, ze spiskiem Sanhedrynu. Widzieli, jak cierpiał, jak dźwigał krzyż, jak umierał w męce… jak wołał na krzyżu: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?”. A Bóg milczał… Nie wydarzył się cud, aniołowie nie zstąpili z nieba, piorun nie uderzył w prześladowców – zaś wołanie Jezusa na krzyżu uczniowie odebrali jako bezradny krzyk samotnego i opuszczonego człowieka. Owszem – mądrego, wrażliwego, wartościowego, ale jednak tylko człowieka.
A teraz oni sami uciekają.
Podróż z bagażem rozczarowań
Nie wiemy dokładnie, po co uczniowie szli do Emaus. Czy uznali, że wszystko skończone, trzeba wracać do swego domu i codziennych zajęć; do życia, które wiedli przedtem? A może tylko na jakiś czas chcieli schronić się gdzieś na uboczu, by ustrzec się przed zemstą Sanhedrynu? Pozostanie to ich zagadką. Jednak idąc, nie mogą nie myśleć o tym wszystkim, co się stało. Próbują to sobie jakoś po ludzku wyjaśnić i poukładać… Rozmawiają. ...
Ks. Andrzej Adamski