Komentarze
Nie ma o czym gadać

Nie ma o czym gadać

Nad naszą wsią przeleciał meteoryt... Przeleciał, no i zgasł - śpiewał zespół Kaczki z Nowej Paczki. I znowu przepowiednie dotyczące końca świata przybrały na sile. Wszystko zaczęło się w jeden z piątkowych poranków, kiedy to nad Czelabińskiem w Rosji spadł kosmiczny deszcz.

Ponad tysiąc osób zostało rannych, a kilka razy tyle budynków uległo zniszczeniu.

A tak na marginesie: zapewne mało kto wie, że uznawany za największy na świecie deszcz meteorytów kamiennych spadł w 1868 r. w okolicach Pułtuska. Jak donosił wówczas „Kurjer Warszawski”, na niebie zabłysła „olśniewająca jasność”. Według doniesień, nikt nie odniósł obrażeń, ale zjawisko zaniepokoiło ludzi. Wielu z nich wybiegało z domów, myśląc, że to pożar. „Dał się słyszeć głuchy, oddalony łoskot w przestrzeni. Prości ludziska zatrwożyli się potrosze, a bujna ich wyobraźnia widziała już w tem zjawisku rozmaite znaki allegoryczne” – pisał „Kurjer”. Okazy z tego wypadku należą do najliczniejszych polskich meteorytów i są dostępne we wszystkich większych krajowych muzeach geologicznych.

Ale wróćmy do skądinąd znanej miejscowości na Uralu. Czelabińsk jeszcze na długo przed deszczem meteorytów stał się rosyjskim odpowiednikiem naszego Wąchocka, a więc miejsca, o którym krążą setki dowcipów. Te rosyjskie dotyczą wyjątkowej krzepy mieszkańców. Kluczem do zagadki fenomenu Czelabińska jest Majak – jeden z największych zakładów atomowych w całej Federacji Rosyjskiej. Znajduje się on dokładnie 72 km od Czelabińska. To tam w 1957 r. doszło – w wyniku lekceważącego stosunku do BHP i licznych zaniedbań – do poważnego skażenia regionu.

To tyle o znakach na niebie zwiastujących rychły koniec świata. Zwiastunów na ziemi też nie brakuje. Prezes PZPN Zbigniew Boniek wpadł na – zdawałoby się, całkiem racjonalny – pomysł, żeby mecz finałowy Pucharu Polski w piłce nożnej odbył się na Stadionie Narodowym. Nawet pogoda, która kiedyś spłatała nie lada figla i ujawniła pewne techniczne niedociągnięcia obiektu, miała być dla prezesa łaskawa. Piłkarskie starcie zaplanowano bowiem na 2 lub 3 maja. Niestety okazało się, że stadion jest już w tym terminie zajęty przez komercyjne wydarzenie, które ma przynieść większe dochody niż oglądanie 22 kopaczy biegających za piłką.

Stadion zamknięto przed piłkarzami, a lotnisko w Modlinie od grudnia nieczynne jest dla tych, którzy chcieliby opuścić kraj drogą powietrzną. Stało się to zaraz po tym, gdy stwierdzono usterki na nowo wybudowanym za grube pieniądze pasie startowym. Do naprawy… A nie, przepraszam: do nadzorowania prac sprowadzono, jak zapewnił wiceprezes spółki, „dwóch wysokiej klasy specjalistów w zakresie technologii budowy lotnisk”. Jakby tego jeszcze było mało, nowoczesne samoloty dreamliner, które miały być dla LOT szansą na zyski, zostały uziemione. Na początku stycznia doszło w niektórych z nich do pożarów akumulatorów i serii innych awarii. Tak narodził się najkrótszy dowcip o lotnictwie: Dreamlinery wystartowały z Modlina.

Krecią robotę zaś wykonał prezes fundacji walczącej z pedofilią. Wybrał sobie do tego również bardzo stosowny moment. Ci, którzy wypełniają zeznania podatkowe i zastanawiają się nad przekazaniem 1% swojego podatku na cele dobroczynne, dowiedzieli się właśnie, że szef fundacji przeznaczył pozyskane w ten sposób fundusze na zagraniczne wakacje, drogie ubrania i biżuterię.

A tymczasem jedna ze stacji telewizyjnych jako pilną informacje podała, że Katarzyna W. ma na sali sądowej spięte włosy.

Chciałoby się zacytować dalsze słowa piosenki, o której mowa na wstępie: „Kierownik sklepu schował się w kościele/ Sekretarz nawet zaczął się spowiadać/ Ale pomogło, panie, to niewiele/ Nie było już o czym gadać”.

Kinga Ochnio