Nie płaczcie!
O skali unickich prześladowań w parafii Próchenki pisali - ku pamięci i przestrodze, do jakiego okrucieństwa może być zdolny człowiek - ks. Józef Pruszkowski w książce „Martyrologium czyli Męczeństwo Unii Świętej na Podlasiu” oraz ks. Kazimierz Dębski SDB - autor „Bohaterstwa unitów podlaskich (1875-1905)”.
15 lutego 1875 r. do wsi przyjechał naczelnik Klimenko z 400 kozakami i dwiema rotami piechoty. Jak wynika z relacji naocznego świadka tych wydarzeń – wspomnianej H. Filipczuk, utrzymanie strażników i ich koni było odtąd obowiązkiem gospodarzy, a za każdy przejaw nieposłuszeństwa karano batożeniem. Trzy dni później wszystkich parafian zwołano przed szkołę. „Naczelnik przedstawił zebranym trzy nakazy: chodzenia do cerkwi prawosławnej i chrzczenia w niej dzieci oraz przyjęcia prawosławia” – sygnalizował ks. K. Dębski. Wobec oporu unitów Klimenko rozkazał kozakom przygotować nahajki. W nawiązaniu do masakry H. Filipczuk wspominała bohaterską postawę jednego z gospodarzy – Prokopa. Zapytany przez Klimenkę, czy będzie chodził do cerkwi, odpowiedział: „Ja, proszę naczelnika, nigdy nie chodzę do cerkwi, bo pasę trzodę”. Karą były nahajki, a bito go – podobnie jak innych – w ten sposób, że „jeden kozak brał za nogi, dwóch pod pachę, jeden głowę trzymał, trzeci bił”. Z opisu ks. J. Pruszkowskiego wynika, że dzieci do lat 15 karano 50 nahajkami, młodzież i kobiety dostawały po 100 batów, a mężczyźni – 200 i więcej. Na pierwszy ogień – o czym pisał z kolei ks. K. Dębski – szły dzieci. „Matki zachęcały swe pociechy, by nie płakały, ale spokojnie dla Chrystusa znosiły baty”.
„Mamusiu, czy was mocno bili?”
H. Filipczuk, która jako naoczny świadek wydarzeń w Próchenkach ocaliła je od zapomnienia, w chwili zajścia była małą dziewczynką. Ks. K. Dębski niezłomnej postawie jej rodziny poświęcił osobny rozdział w swojej książce „Bohaterstwo unitów podlaskich”. Jezuita wspominał, że kiedy rozpoczęły się prześladowania mieszkańców wsi, Filipczukowie, chcąc zaoszczędzić Helence cierpień, ukryli ją w słomie na strychu. Gdy wieczorem powrócili do domu, matka poszła po córeczkę, która drżąc z zimna i ze strachu dopytywała: „Mamusiu, czy was mocno bili?”, na co matka odpowiedziała: „Bili, ale nie za mocno. Tylko Natasia [siostra Heleny – przyp.] zemdlała i jest chora”. Gdy zeszły do izby, dziewczyna leżała w łóżku, a siedzącemu na stołku ojcu syn obmywał rany.
„Na drugi dzień unici musieli iść na nowe krwawe biczowanie. Natasia, ciężko chora, została w domu. Na jej miejsce koniecznie chciała pójść Helenka” – odnotował autor opracowania z uwagą, iż dziewczynka zapewniała, że nahajek się nie boi, a gdy będzie bita, nie zapłacze. Rodzice nie ulegli jednak namowom dziecka. „Następnego dnia kozacy zostawili Filipczukową w domu, by upiekła im chleba. Tym razem ojciec zabrał ze sobą Helenkę, bo i ona chciała koniecznie cierpieć dla Jezusa”.
Powstał wielki lament
Po wyjeździe Klimenki na miejsce przybył jeszcze gorszy kat – Gołowińskij. Pewnego razu – jak pisał ks. K. Dębski – zawezwał on Filipczuka do swej kancelarii i powiedział: „Słuchaj, Dawid, bardzo mi cię żal, ale to twoje trwanie przy unii zgubi cię! Chciałbym cię ocalić… Nie potrzebujesz nic mówić ani pisać. Połóż tylko swoją rękę na mojej, a ja sam będę pisał”. Filipczuk z tak wielką siłą uderzył rękę naczelnika, że pióro przelatujące przez jego głowę spadło na podłogę. Gołowińskij zerwał się z krzesła, wybiegł z kancelarii i zawołał kozaków, którzy tak katowali mężczyznę, że ten stracił przytomność.
Jezuita opisywał, że gdy gospodarz wrócił wieczorem do domu, trudno było go poznać… „Powstał wielki lament, a on wszystkich uspokajał, by nie płakali, bo nic go nie boli” – zanotował jezuita. Kiedy po obmyciu ran i spóźnionej kolacji żona prosiła mężczyznę, by odpoczął, „bo nazajutrz znowu będzie musiał nadstawić plecy pod kozackie nahajki”, odpowiedział, że musi przygotować się do wyjazdu z podaniem w sprawie prześladowania unitów. Gołowińskij – jak wyjaśnił ks. K. Dębski – nie mógł darować Filipczukowi, że ten interweniował w Warszawie i kazał aresztować go jako największego buntownika. „Gdy Kozacy nakładali mu kajdany, dzieci płakały i tuliły się do ojca, a on je pocieszał słowami: «Nie płaczcie! Bądźcie dzielne!». Wyprowadzany z domu odwrócił się jeszcze i z drogi pobłogosławił płaczących”.
Tak było przez trzy tygodnie
W nawiązaniu do obrazów zapamiętanych z dzieciństwa H. Filipczuk podkreśliła, że tyrańskie nawracanie na prawosławie w parafii Próchenki nie ustało po wizycie jej ojca w Warszawie. W następstwie dzień w dzień, aż do Wielkanocy przypadającej 28 marca, wyganianych z domów strażnicy ustawiali na śniegu w rzędzie twarzą do wiatru. Kto nie szedł dość szybko, tego kopali i poganiali nahajkami. Podała przykład jednej z kobiet, która wpadła w dół po kartoflach na tyle głęboko, że nie było jej widać. Kiedy ją wyciągnięto, miała złamaną rękę. „Rano zapędzano [mieszkańców Próchenek – przyp.] do sąsiedniej wioski, gdzie trzymano do pory obiadowej, po południu goniono do drugiej wsi i tam trzymano na mrozie. Tak było przez trzy tygodnie” – wspominała, wyjawiając, że „zbiórkom” towarzyszyło wywoływanie kolejnych gospodarzy po nazwisku, a jeśli kogoś brakowało, karano nałożeniem kontrybucji. „Najgorsze było stanie w rozmarzającym śniegu, a jak wody obeschły, to używano ludzi jakby na szarwarki: rowy kazano co dzień kopać, drogi naprawiać, przez co w polu nic nie było robione”.
W tym samym czasie Filipczuka, ojca Heleny, przenoszono z więzienia do więzienia. 8 września wywieziono go na Syberię. Wprawdzie udało mu się zbiec, jednak wyśledzony przez strażników ponownie został zesłany w głąb Rosji, skąd – jak zapisał ks. K. Dębski – już nie powrócił.
Wyprawa za Bug po sakramenty
Opisowi bohaterskiej postawy rodziny z Próchenek towarzyszy wspomnienie niezwykłej misji, jakiej podjęły się Filipczukowa z Helenką. Odważyły się wybrać za Bug, by po 42 miesiącach móc przystąpić do sakramentów świętych. Wyprawa zakończyła się powodzeniem. Jezuita relacjonował, że kiedy „unitki zapewniły księdza, że nie zdradzą, proboszcz poszedł z nimi do kościoła i przy zamkniętych drzwiach wyspowiadał je i udzielił Komunii św.”. Uszczęśliwione wracały do domu nocą polnymi drogami, by nie natknąć się na strażników.
Niestety, wkrótce rodzina Filipczuków podzieliła los innych prześladowanych za wiarę. W 1877 r. wszystkich unitów z Próchenek wywieziono do Rosji. Ocalała jedynie Helenka, która w tym czasie przebywała u krewnych w Małopolsce. Nikomu z jej bliskich nie udało się powrócić w rodzinne strony. Wspomnienia H. Filipczuk mają rangę tym donioślejszego świadectwa, że była naocznym uczestnikiem tych tragicznych zdarzeń.
Pamięć zobowiązuje
Parafię rzymskokatolicką w Próchenkach erygował bp Henryk Przeździecki w 1921 r. Niegdyś był tu kościół obrządku unickiego ufundowany w 1669 r. przez króla Michała Wiśniowieckiego. W czasie prześladowania unii kościół zamieniono na cerkiew prawosławną (spaloną w 1915 r. przez wojska rosyjskie). Obecna świątynia budowana była w latach 1989-1992 staraniem ks. kan. Henryka Demiańczuka.
Pytany o posługiwanie w miejscu znaczonym męczeńską krwią unitów ks. Tadeusz Turyk podkreśla, iż pamięć o bohaterskich praojcach w parafii Próchenki jest wciąż żywa. Celem ich uhonorowania na cmentarzu stanął dębowy krzyż, a obok sześciotonowy głaz z pamiątkową tablicą. – Kamień kryje szczątki przodków, na jakie natrafiono podczas prac przy budowie kościoła, jak również podczas przenoszenia krzyża, który wcześniej stał na środku cmentarnej alei. Przy głazie ku czci praojców parafianie palą znicze, składają kwiaty i, co jest najważniejszym wymiarem wdzięcznej ludzkiej pamięci, modlą się za ich przyczyną – wyjaśnia proboszcz. Zaznacza jednocześnie, iż krzewienie unickiej spuścizny jest wielką zasługą ks. Józefa Szajdy, który odwiedzając parafie diecezji, w tym Próchenki, propagował wiedzę o męczeństwie i bohaterstwie unitów podlaskich. – Krew unicka płynie w naszych parafianach, czego potwierdzeniem jest m.in. fakt, iż w parafii liczącej 669 osób do kościoła uczęszcza 82% ludzi. W powszedni dzień w Mszy św. uczestniczy 50 osób. Rocznie rozdajemy 50 tys. Komunii św. – podsumowuje ks. T. Turyk.
AW