Komentarze
Nie tędy droga

Nie tędy droga

„Polaku, przyjmij pozycję rajdową - łataj dziurę budżetową!” albo „Bądź świadomym obywatelem - z pełnym czy pustym portfelem!”. Znajomy zaś dodaje, że teraz, kiedy wsiada za kierownicę, stara się być ogolony, uczesany i dobrze ubrany. Skąd ta internetowa twórczość oraz dbanie o siebie?

Wszystko za sprawą rządowego pomysłu, nazwanego już przez niektórych narodowym planem budowy fotoradarów.

Oczywiście podstawowym założeniem owego planu miała być poprawa bezpieczeństwa na drogach. Ale rozmach, z jakim wzięto się za jego realizację, wskazywał na drugie dno. Dobór miejsc, w których mają stanąć fotoradary, dał dodatkowe argumenty za tym, że nie o poprawę bezpieczeństwa tu chodzi, a o łatanie dziury w budżecie. Urządzenia służące do rejestrowania przekroczenia dopuszczalnej prędkości pojazdów pojawiają się bowiem nie tyle w miejscach niebezpiecznych, ale tam, gdzie do wypadków nie dochodzi, za to można zrobić dużo zdjęć. Chodzi o drogi, które, choć prowadzą przez niemal szczere pola, formalnie leżą w terenie zabudowanym. Przypomina mi się w tym momencie scena z „Misia”, w której policjanci „stawiają” domki z dykty, żeby zatrzymywać do kontroli prowadzących auta.

Kierowcom pozostaje jedynie nadzieja, że z realizacją sieci fotoradarów może wyjść tak samo, jak z budową sieci autostrad. Miały być przecież setki kilometrów dróg oddawanych co roku… Miejmy nadzieję, że i tym razem rząd utrzyma poziom i zamiast setek urządzeń pojawi się kilka. A po pół roku i tak zabraknie pieniędzy, bo Unia Europejska cofnie dotację za przekręty czy zmowy cenowe przy zakupie i instalowaniu fotoradarów.

Okazuje się jednak, że nie tylko kierowcy muszą być przygotowani na dotkliwy drenaż kieszeni. Wszystko bowiem wskazuje na to, że zyski z fotoradarów to wciąż za mało, aby zrealizować plan ministra Rostowskiego. A w związku z tym trzeba będzie wesprzeć się pieszymi, za których w ostatnim czasie ostro wzięła się policja i straż miejska. Mundurowi postanowili przypomnieć, że mandaty mogą zapłacić nie tylko kierowcy. Za karanie niezdyscyplinowanych pieszych z całą surowością wzięli się w Słupsku – w ciągu kilku dni policjanci ukarali ponad 80 osób. W Ostrołęce mundurowi w nieoznakowanym radiowozie z wideorejestratorem (ponoć najdroższe auto w tamtejszej policji) ustawili się na parkingu i zapraszali do siebie łamiących prawo. W obu przypadkach ostrzeżenie i mandaty posypały się za przechodzenie w niedozwolonych miejscach oraz przejście przez jezdnię na czerwonym świetle. „Przepisy obowiązują wszystkich. Kto je ignoruje, ten płaci, ale lepiej płacić, niż zginąć” – argumentują policjanci.

Nadgorliwość służb mundurowych wzbudza jednak protesty. Trudno się dziwić, bowiem za pieszymi przemawia podstawowy argument – złe oznakowanie sygnalizacji świetlnej. Na zamontowanych przy przejściach dla pieszych żółtych guzikach widnieje napis: „Chcesz przejść, naciśnij przycisk”. Ani słowa o czekaniu na zmianę świateł. Nie ma też co ukrywać, że zarówno kierowcom, jak i pieszym brakuje kultury, a także wzajemnego poszanowania. Każdy z nich myśli, że ma większe prawa na drodze. Tymczasem piesi byli już, zanim pojawiły się samochody. Do tego dochodzą przykłady innych państw, w których nie karze się za przechodzenie na czerwonym świetle, gdy nie jedzie żaden samochód.

Tymczasem u nas często można usłyszeć dialog rodem z filmów Barei. – A gdyby tu samochód jechał, a pan wyszedł na jezdnię, to on by musiał hamować – stwierdza policjant. – Gdyby jechał, to bym nie wyszedł – odbija piłeczkę pieszy.

Kinga Ochnio