Niebezpieczne są słowa, które wypadły z całości…
Wystarczyło gospodarza ziemskiego nazwać kułakiem, by można było wytoczyć przeciwko niemu cały aparat represji, czego rezultatem stały się mordy i przelew krwi, bądź też - poprzez nazwanie zwykłej dla ludzi rywalizacji na polu gospodarczym - wprowadzić pojęcie walki klas, by od razu zyskać rewolucyjny obraz świata.
Chęć szybkiego przejścia do efektów głuszyła ostrożność i konieczność dostrzegania niuansów oraz szczegółów, w których często czaiło się zarzewie zła. Pójście na łatwiznę kończyło się zazwyczaj skracaniem ludzi o głowę. Niestety, po iluś latach poznawania tego mechanizmu ludzkość zdaje się ciągle poszukiwać dróg na skróty. Wydaje się również, że ta praktyka jest nieobca Kościołowi.
Zasypiamy na słowach
Zastanowiły mnie już pierwsze doniesienia z synodu biskupów w Rzymie, który dotyczy rodziny. Przyznam się, że dość niepokojące. Ale po kolei. O tym, co dzieje się na sali plenarnej synodu, w większości dowiadujemy się z relacji, jakie składają osoby odpowiedzialne za obsługę prasową tego kościelnego gremium. Celem wszelkiej maści rzeczników prasowych jest nie tylko zdanie relacji z tego, co miało miejsce, ale również i wysondowanie – poprzez reakcje mediów i ich odbiorców – oddźwięku społecznego oraz stopnia aprobaty dla poczynań osób zajmujących się jakąś kwestią. Mechanizm ten wydaje się także obecny i w czasie konferencji relatorów synodalnych obrad.
Po pierwszym dniu relacje zdawał m.in. o. Thomas Rosica, który zwrócił uwagę na podnoszone w czasie debaty postulaty w sprawie zmiany języka w odniesieniu do osób, które bądź to żyją w konkubinatach, bądź są „praktykującymi” homoseksualistami, bądź też nie zgadzają się na kościelną naukę w sprawie antykoncepcji. Padały propozycje, by odejść od nazywania tych praktyk „życiem w grzechu”, „wewnętrznym nieuporządkowaniem” czy też „mentalnością antykoncepcyjną”. Otwartym pozostało po owym wystąpieniu o. Rosicy pytanie, jakimi innymi terminami należy określać tego typu zachowania. Nie zostało to ani wyartykułowane, ani też nie wskazano innej nomenklatury dla tychże zachowań. Relator zwrócił jedynie uwagę na fakt, że nasze słowa nie mogą zamykać drogi do Chrystusa osobom, które żyją w takich sytuacjach czy też dopuszczają się tychże praktyk. Zestawienie tych dwóch fragmentów wypowiedzi członka synodu spowodowało, że zapaliła mi się czerwona lampka. Wydaje się bowiem, że synod nie jest (jak chciałyby nam wpoić media) starciem „transów” z posoborowikami, ale chęcią wprowadzenia nowej jakości (nie do końca wiem, czy dobrej) w rzeczywistość Kościoła. Dlaczego tak sądzę?
Pewność zarzuci kotwicę
Pytanie moje dotyczy powodów zmian językowych w nauczaniu Kościoła. Jak już zostało to wyjaśnione, chodzi o niezamykanie ludziom dostępu do Chrystusa. Zmiana nomenklatury miałaby to umożliwić. Czy jednak tak jest naprawdę? W końcu w Ewangelii słychać głosy, że Duch Święty ma przekonać świat o grzechu, sprawiedliwości i o sądzie. Wszystkie te rzeczy zakładają jedno: rozpoznanie przez człowieka swojej własnej sytuacji jako grzesznika. Co ciekawsze, św. Jan Chrzciciel, przygotowując ówczesną Palestynę na pojawienie się zapowiadanego Mesjasza, wcale nie posługiwał się językiem miękkim i współczującym. Grzeszne sytuacje nazywał po imieniu i wskazywał pewną, choć wąską, drogę wyjścia z nich. Kryterium osądu stanowiła jednakże prawda. Św. Paweł dość dosadnie ujął to w słowa: „Należało głosić słowo Boże najpierw wam. Skoro jednak odrzucacie je i sami uznajecie się za niegodnych życia wiecznego, zwracamy się do pogan”.
Niemożliwym jest zatem dla Kościoła odrzucenie prawdy nawet w imię doraźnych interesów, jakimi może stać się poprawa wizerunku czy podreperowanie mniemania o Kościele w kręgach od niego odległych. Prawda jest koniecznością, aby spotkać się z Chrystusem. Zmiękczanie języka nauki Kościoła może stanowić pierwszy krok do pogrzebania prawdy. Zresztą sam fakt pozostawania człowieka poza Kościołem w sensie instytucjonalnym nie jest jeszcze równoznaczny z przekreśleniem możliwości jego zbawienia. Przecież wszyscy wyznajemy prawdę o Boskiej wszechmocy i wierzymy, iż Boża miłość jest silniejsza od ludzkiej ułomności. Co więcej, jeden z purpuratów, prymas Anglii kard. Vincent Nichols, zwrócił uwagę, że to właśnie laksyzm w podejściu do przyjmowania Eucharystii spowodował dzisiejsze perturbacje w kwestiach moralności małżeńskiej i seksualnej. Zniesienie prawdy zawsze stanowi punkt wyjścia dla dowolności.
Drobna i kłująca szpilka
Herbert w jednym ze swoich wierszy zauważa, że właśnie ta jedna i kłująca szpilka słowa spajała całą zagubioną metaforę świata. Zwolennicy przemian słownych powołują się na problematykę duszpasterską, w której jakoby słowa twarde przeszkadzały w docieraniu do człowieka. Być może we współczesnym świecie tak rzeczywiście jest. Dzisiaj nie liczy się prawda, ale dobre samopoczucie poszczególnego człowieka. Przypomina mi się skecz Laskowika i Smolenia, w którym spór toczy się o to, czy mówić, że traktor ma jedno koło złe, czy też, że ma trzy dobre. Choć to niczego nie zmieni, jednak jak brzmi…
Niebezpiecznym wydaje mi się również podkreślanie, że człowiek ma prawo dojrzewać do przyjmowania różnych prawd. Stosuje się ten kazus do uzasadnienia możliwości przyjmowania Eucharystii przez osoby żyjące w związkach niesakramentalnych. Ale przecież praktyka Kościoła wskazuje na coś innego. Małe dzieci, niepotrafiące ująć rozumem prawdy o Eucharystii, nie są do niej dopuszczane, póki nie zrozumieją jej zasadniczego znaczenia. Jeśli więc w jednej sytuacji Kościół stosuje to kryterium, dlaczego w innej miałby odejść od niej? Taka możliwość byłaby faktem tylko wtedy, gdy zmieni się pojęcie grzechu osobistego. Czy zatem proponowanie, nawet w imię sukcesu duszpasterskiego, zmiękczania słownictwa nie jest wyjmowaniem owej kłującej szpilki? Tylko że wówczas spinana przez nią rzeczywistość rozpadnie się, a nam pozostanie wstyd nagości.
Ks. Jacek Świątek