Niech odchoruje
Zdenerwowanie w głosie koleżanki mieszało się z szokiem i niedowierzaniem.
– Koniec świata!
– Dziś? Niemożliwe. Co najwyżej za niecały miesiąc – rzuciłam do słuchawki, powołując się na jedną z interpretacji kalendarza Majów, mówiącej o tym, że 21 grudnia dojdzie do odwrócenia się biegunów, co rzekomo ma spowodować zagładę ludzkości. – A może ty już jesteś we Francji, u szczytu góry Pic de Bugarach? Zdaniem zwolenników teorii końca świata to jedyne miejsce, w którym będzie można przetrwać apokalipsę.
– W przychodni jestem. Czekam na lekarza – odpowiedziała coraz bardziej nerwowa. Uprzedzając moje kolejne pytanie, w którym chciałam wyrazić troskę, kontynuowała: – I mam problem.
To ostatnie zabrzmiało niczym głos załogi statku kosmicznego Apollo 13 kontaktującej się z kontrolą lotów w Houston.
– Zapomniałaś zaświadczenia, że jesteś ubezpieczona? – chciałam sprowadzić koleżankę na ziemię, znając jej roztargnienie. Każdy z nas w podobnych sytuacjach jest z góry brany za potencjalnego krętacza, chcącego wyłudzić wizytę. Dopiero potem, kiedy nagła potrzeba zasięgnięcia porady specjalisty pozbawiona zostanie znamion oszustwa, lekarz pyta, co takiego nam dolega.
– Pan doktor jest chory – przyjaciółka sparafrazowała znany z dzieciństwa wierszyk.
– I leży w łóżeczku?
– Nie! – wcale nie było jej do śmiechu. – Wyobraź sobie, że przyjechał do pracy, ale właśnie jest z wizytą u drugiego lekarza. Tłum gęstnieje i robi się coraz bardziej nerwowo – zdała relację niczym korespondent wojenny z oblężonej twierdzy.
Oddzwoniłam po kilku minutach, wcielając się w rolę dziennikarza prowadzącego w studiu relację live. I ponawiającego, przerwaną jak zwykle nagle oraz z niewyjaśnionych przyczyn, rozmowę:
– Co się tam teraz dzieje?
– Zaczął przyjmować pacjentów. Ale po kilkunastu minutach wyszedł, mówiąc, że musi przyjąć zastrzyk i zaczął nerwowo szukać pielęgniarki.
Potem sytuacja zaczęła się rozkręcać prawie jak gospodarka w Grecji. Nastawiłam się na odbiór, a koleżanka, niczym kapitan Kloss vel J-23, na nadawanie. Oczywiście cały czas pilnując swojego numerku w kolejce, która, jak w dowcipie krążącym w czasach PRL, była dłuższa niż na jeden magazynek.
Przyjaciółka opowiadała, a ja bawiłam się, jak podczas oglądania dobrej komedii: po zrobieniu zastrzyku lekarz wrócił do swojego gabinetu, przyjął dwóch pacjentów, po czym wyszedł i poprosił jednego z czekających o wykupienie recepty, wręczając mu 50-złotowy banknot.
– No i co? Tamten wrócił z lekami czy zaginął w akcji? – umierałam z niecierpliwości.
– Wrócił, a jakże. Zaniósł leki do gabinetu i wyszedł z 10 zł w ręku.
– Wow! Nawet kasę za fatygę dostał – stwierdziłam bez namysłu.
– Niezupełnie. Okazało się, że leki kosztowały 60…
Choć takiego scenariusza, z całym szacunkiem, nawet Bareja by nie wymyślił, przedstawiona historia zdarzyła się naprawdę. Nazwisko lekarza oraz nazwę tego kilkunastotysięcznego miasta zachowam dla siebie. I czekam, aż koleżanka to odchoruje.
Kinga Ochnio