Historia
Niemieckie i polskie wyprawy do Konstantynowa 26-29 listopada 1918 r.

Niemieckie i polskie wyprawy do Konstantynowa 26-29 listopada 1918 r.

Wstąpienie W. Horyda do przyszłego 22 pp nie oznaczało jeszcze końca siedleckiego okręgu POW. Mimo iż J. Piłsudski 20 listopada w rozmowie prywatnej mówił o mobilizacji POW do Wojska Polskiego, oficjalnego rozkazu o jej rozwiązaniu i wcieleniu do WP jeszcze nie było.

Dlatego por. Horyd pozostawił część peowiaków w dotychczasowych miejscach pobytu. Mieli stanowić przyszłe placówki WP z zadaniem dalszego werbowania ochotników oraz czuwania nad bezpieczeństwem w terenie. Ponieważ dochodziły wieści o nowych niemieckich ekspedycjach karnych, komenda siedleckiego okręgu POW postanowiła 26 listopada wysłać niezbyt liczny oddział peowiacki nad Bug, w okolice Konstantynowa, z wielorakim zadaniem. Oprócz działań dywersyjnych miał on podreperować sytuację materialną powstającego pułku w Siedlcach, powściągnąć napady niemieckie i zlikwidować jeden z filarów aprowizacyjnych Ober-Ostu, jakim niewątpliwie był duży majątek hr. Zyberk-Platera, liczący ponad 380 ha w Konstantynowie.

Z ochotników wybrano 19 chłopców. Połowę z nich stanowili uczniowie gimnazjum siedleckiego, reszta pochodziła z okolic Zbuczyna. Oddział ten przybył najpierw do Mielnika, który znajdował się już w rękach polskich, obsadzony przez miejscową organizację peowiacką. Z uzyskanych informacji wynikało, że w Konstantynowie rzeczywiście znajdują się duże niemieckie magazyny prowiantowe i wiele inwentarza żywego. Po te zapasy przyjeżdżają codziennie z Janowa Podlaskiego osławieni „huzarzy śmierci”, gnębiąc okoliczną ludność. Do oddziału z Siedlec dołączyło sześciu ochotników z Mielnika. Razem ruszyli do Konstantynowa na czterech wozach konnych. Wyszkolenie tego oddziału było bardzo słabe. Ładować karabiny uczono się w wagonie kolejowym w drodze do Platerowa. Uczestnicy nie znali celu wyprawy. Ożywiał ich jednak i spajał duch patriotyzmu, koleżeństwa i obywatelstwa. Wyprawa dotarła do Konstantynowa o północy, pół godziny po odejściu konwoju niemieckiego do Janowa. Widziano jeszcze z oddali ognie niemieckie na szosie. Ponieważ rządca folwarku hr. Zyberk-Plater powiedział, że Niemcy mają wkrótce powrócić po następną partię prowiantu, dowódca ekspedycji przystąpił do działania. Wyłamano zamki i sztaby w magazynach. Załadowano wozy cukrem i zbożem oraz zabrano sporo inwentarza żywego. Kawalkada ruszyła z powrotem, docierając do Mielnika rano następnego dnia.

Nie lada sztuki dokonał członek tego oddziału Cecylian Sęk-Ptasiński, uczeń gimnazjum, który wespół z kolegą ze Zbuczyna przepędził całe stado zdobytych kilkudziesięciu wołów do Siedlec, trasą Mielnik – Sarnaki – Platerów – Łosice – Wojnów. W Platerowie stacjonował oddział jazdy polskiej pod dowództwem por. Władysława Kioka. Widząc powracających z łupem gimnazjalistów, jakby pozazdrościł im udanej wyprawy i postanowił uczynić to samo. 28 listopada również por. Kiok wyruszył na czele 30 konnych do Konstantynowa, aby zdobyć resztę prowiantów. Na początku szczęśliwie wykorzystano moment, kiedy huzarzy nie przybyli jeszcze z Janowa. Objuczeni bagażem polscy jeźdźcy nie ujechali jednak zbyt daleko, gdyż powracający niemieccy kawalerzyści dopędzili ich w rejonie wsi Horoszki, gdzie doszło do zaciętej walki. Huzarzy zdecydowanie górowali i wyszkoleniem, i uzbrojeniem. Oddział Polaków uległ rozbiciu i rozproszeniu. Zginęło sześciu z nich, a kilku zostało rannych. Niemcy ścigali uchodzących; dwóch zostało wziętych do niewoli w Hołowczycach.

Pamiętnikarz Jan Kondracki z Sarnak odnotował: „29 listopada, przed południem, wpadł do Sarnak człowiek na koniu z wieścią, że w Hołowczycach są Niemcy i wieś płonie. Zaraz posłano gońca do Platerowa, a komendant Dzierżewicz w ostrogach na rowerze pojechał w kierunku Hołowczyc. Po paru godzinach przywieziono człowieka pobitego, jego żonę i parorocznego syna. Felczer Mieczysław Folwarski opatrzył ich”.

Według relacji wydarzenia przedstawiały się następująco. Gospodarz z Hołowczyc Jan Bartoszewski rżnął sieczkę w stodole, gdy wpadło do niego dwóch żołnierzy polskich zwanych popularnie „legionistami”. Ukryli się w stodole. Za nimi, strzelając, biegli Niemcy. Wkrótce wtargnęli na podwórze, pytając o Polaków. Bartoszewski odpowiedział, że nic o nich nie wie. Huzarzy chwilowo odeszli, lecz znaleźli ślady na śniegu i powrócili. Zrobili rewizję, wykryli „legionistów”, pobili ich do krwi, a później gospodarza i jego żonę – za to, że ich nie wydali. Kondracki zapisał: „Wzięli się za uciekinierów, bijąc ich ostro i pytając, czy gospodarz wiedział o ich przybyciu”. I tu ujawniło się tchórzostwo polskich kawalerzystów. Mogli przecież postąpić inaczej. Zamiast ratować gospodarza, jego żonę i ich gospodarstwo, odpowiedzieli, że gospodarz wiedział o ich przybyciu. Rozwścieczone żołdactwo rzuciło się na Bartoszewskiego i jego żonę Annę, niemiłosiernie ich tłukąc. Po egzekucji pozostawili ich na śniegu półomdlałych, a później podpalili zabudowania, nie dając ich ratować. Kilkuletni syn Adolf jakoś dopadł chlewa i wypuścił konia, lecz przy tym mocno poparzył rękę. „Bartoszewski ma pobitą głowę, czaszkę nieco uszkodzoną, sińce na całym ciele, a żonę jego też pobito kolbami od karabinów” – zapisał J. Kondracki. Dodajmy od siebie: syn był mocno poparzony, z wielkim pęcherzem na ręce. Okazało się, że młodzież peowiacka miała lepsze powodzenie i zawstydziła starszych kawalerzystów podających się za elitę wojska polskiego. Gospodarz Jan Bartoszewski postąpił również szlachetnie, narażając siebie i rodzinę na utratę zdrowia i mienia. Można zadać sobie pytanie, dlaczego tych dwóch ułanów z Platerowa huzarzy z trupimi czaszkami na czapkach nie zabili, lecz powlekli ich do więzienia w Janowie. Zapewne chcieli mieć jakiś dowód swego „męstwa” i pokazać dowództwu swe waleczne trofeum.

Józef Geresz