Komentarze
No to Klopp(s)

No to Klopp(s)

Pytanie na dziś jest bardzo proste - oświadcza dziennikarz prowadzący radiową audycję. Gdzieś na drugim planie słychać nerwowy oddech niezbyt przekonanego do tego stwierdzenia słuchacza. Po kilkunastu sekundach z ust radiowca, niechcącego trzymać swojego rozmówcy dalej w niepewności, pada: - Jak nazywa się trener Borussi Dortmund?

- Eee - myślę sobie - faktycznie prościzna. Słyszę niestety, że mojego spostrzeżenia nie podziela słuchacz stojący przed szansą wygranej. Właściwie to nic nie słyszę. Echo krótkiego zdania wypowiedzianego przez dziennikarza zawisło w powietrzu niczym wyrok.

– No niech będzie – stwierdzam w myślach, hamując objawy swojego zaskoczenia. Nie każdy przecież musi znać nazwisko szkoleniowca niemieckiego klubu sportowego z polskim piłkarzem, Robertem Lewandowskim, w składzie, który to kilkanaście dni temu z dorobkiem 20 bramek sięgnął po koronę króla strzelców Bundesligi. Być może ta amnezja wynika z niechęci do reprezentacji naszych zachodnich sąsiadów. Bowiem z 18 meczów Polaków z Niemcami tylko sześć zakończyło się remisami. Resztę wygrali nasi rywale, co czyni ich jednymi z większych prześladowców reprezentacji Polski.

Przestaję się też dziwić, że do swojej niewiedzy przyznaje się mężczyzna. Sama znam przecież takich przedstawicieli płci męskiej, którym Buffon kojarzy się jedynie z zarozumialcem, Dudek – z ptakiem, a Lampard – z drapieżnym kotem.

Muszę się jednak w tym momencie przyznać, że kiedyś padłam ofiarą odwrotnej sytuacji. Przed paroma laty w jednej z lokalnych gazet relację z ligowego meczu piłki nożnej opatrzono tytułem „Zając był najszybszy”. Z zaciekawieniem zaczęłam czytać artykuł, bo do tej pory nie słyszałam o zawodniku z takim nazwiskiem. Jak się okazało, podczas spotkania wiało nudą, gra obu drużyn była ociężała i bezbarwna. Jedynym ciekawym zjawiskiem na murawie był zając, który pokonał boisko w iście sprinterskim tempie. Ponoć po tym wyczynie kibice krzyczeli do zawodników: „Tak powinniście biegać!”.

Ale wróćmy do wspomnianej audycji. Słuchacz okazuje się być jednak twardy i nie ma zamiaru szybko się poddać. – Może jakaś podpowiedź? – zagaduje dziennikarza niczym uczeń przepytywany przez nauczyciela. Radiowiec okazuje swojemu rozmówcy serce. – Nazwisko zaczyna się na literę „k” – stwierdza. Czuję się, jakbym słyszała bohatera „Ulicy Sezamkowej”, informującego o tym, jaka litera jest sponsorem aktualnego wydania. Za to rozmówca nie jest usatysfakcjonowany. – A może coś więcej? – dopytuje, przyjmując postawę prawie błagalną. Sytuacja staje się napięta jak plandeka na żuku. Dziennikarz jednak i tym razem staje na wysokości zadania: – Jak nazywa się miejsce, do którego spieszysz się rano, a ono wtedy zazwyczaj jest zajęte przez któregoś z domowników?

– Klozet – pada odpowiedź.

Spadam z krzesła. Prowadzący audycję wykrzykuje jeszcze: – Klopp!

I tak kończy się jeden z najambitniejszych radiowych konkursów, o jakich słyszałam. K jak Kurtyna.

Kinga Ochnio