Komentarze
Nobody’s perfect, ale…

Nobody’s perfect, ale…

Chyba nikogo nie muszę przekonywać, że po śmierci Jana Pawła II trudno na tym świecie o bezdyskusyjne autorytety. A już w Polsce po 20 latach demokracji świeczek do ich szukania wciąż jest za mało. Jeszcze tydzień temu byłem gotów zawahać się przy nazwisku Krzysztof Piesiewicz, ale dziś...

Człowiek zrównoważony, unikający sensacji wokół swej osoby, autor więcej niż głębokich przemyśleń nad ludzką naturą, nieskreślający nikogo, adwokat, polityk, ba, może nawet kandydat na męża stanu? Chciałoby się wręcz prosić: więcej takich w życiu publicznym, w którym tak łatwo o uznających władzę za  funkcję zdobywania dóbr dla siebie, rodziny, znajomych. Ludzi nijakich, bez poglądów, kręgosłupa moralnego, wyznających zasadę braku zasad w postępowaniu lub co najwyżej domagających się ich przestrzegania przez konkurentów, by z miejsca ograniczyć ich działalność i dać sobie więcej szans na panowanie.

Jestem zawiedziony? Tak. Mam chyba pełne do tego uczucia prawo. Przecież nie chodzi tylko o to, że właśnie doznaję bolesnego zawodu ze strony człowieka, który stanowił punkt odniesienia do słabszych, mniej biegłych w słowie i postawie. Rzecz nie w jakimś jednorazowym wyskoku, na który oczy każe przymknąć samoświadomość  ludzkiej ułomności, lecz działaniu trwającym czas jakiś. Zbigniew Hołdys, potępiający Romana Polańskiego za czyn sprzed 30 lat, niemal z dnia na dzień zmienia zdanie i postuluje: „artystom można więcej”. Zapomina przy tym, że Krzysztof Piesiewicz nie jest rockmanem  wyśpiewującym protest songi, lecz kimś, kto przez kilkadziesiąt swej publicznej działalności na tle polskiej nijakości jawił się jak postać z innej planety. W jego przypadku nie może być dyskusji nad rozciągliwością znaczenia słowa tolerancja. Tacy ludzie są Polsce wyjątkowo potrzebni. Nie jako wzory działaczy, ale dla owych działaczy wzorce. Ciąży na nich szczególna odpowiedzialność za swe nieskalanie w każdym przejawie działalności. Im niejako dano więcej i więcej od nich oczekujemy. Czegoż mogę się spodziewać po człowieku, który mandat zdobywa, płacąc za głos paczką papierosów i butelczyną taniego piwa? Od wykorzystującego dla wyłącznie osobistych profitów i nagród swój głos w koalicji rządzącej? Od namolnie żądającego dla się nagród, medali, wyróżnień? Od anonima obrzucającego obelgami czy oskarżeniami swych przełożonych lub współpracowników? Od zakrzykującego bezczelnością swą niekompetencję czy lenistwo? Stosującego zasadę, że kłamstwo powtarzane odpowiednią ilość razy staje się rzeczywistością? Od kogoś takiego nie oczekuję niczego.

Nie. Nie mam zamiaru dołączyć do chóru zawistników czy „super grand redaktorów”. Nie będę oskarżał ani tym bardziej bronił mecenasa. Bo i on sam, i jego rodzina płacą już dość wysoką cenę przez fakt upublicznienia słabości, nad którymi nie zdołał zapanować, a których istnienia nikt z nas nie chciał. Spuszczę tylko ze smutkiem głowę i gorzko sobie przełożę swoje „kto jest bez grzechu”, na „nobody’s perfect”. Chociaż w czasach, gdy naokoło furczą kamienie, bardzo by się chciało, żeby był choć taki jeden, co mógłby odebrać tłumowi jego anonimową odwagę, bezczelność, zamknąć mu usta miotające obelgi, wyrwać z rąk medale, puchary, odrzeć z przypisanych sobie godności. I by mógł to uczynić bez słowa, bez zaciskania dłoni w pięść. Tylko samą swą nieskalaną obecnością.

Grzegorz Skwarek