Normalna kolej rzeczy
Największe porządki to się u nas przed Wielkanocą, że to największa uroczystość, robiło. Od mycia i odnawiania świętych obrazów przeważnie się zaczynało. Taką pozłotkę mama gdzieś kupowała, a od odnawiania ramek zawsze byłam ja. Też i każdą szafeczkę, stołek, krzesło, wszystko się robiło na glanc. I każdą szufladę - czy to ze stołu, czy z kredensu – wyprzątnąć i od nowa zagospodarować trzeba było. Każdą jedną łyżkę, każdziuteńki widelec wyszorować, każdy talerz przetrzeć, żeby jak goście przyjdą, wstydu jakiego nie było. Obowiązkowo uczciwie okna po zimie należało pomyć. Jak Wielkanoc wcześnie wypadała, albo po środopostnym mazaniu jeszcze co na nich zostało, to ręce na lód marzły. A podłogę to chociaż się szczotką ryżową szorowało, to tak się szybko brudziła, że ją na samą Wielkanoc jeszcze przed nocą w Wielką Sobotę trzeba było domywać. No i całe podwórze do czyściutka wygrabić.
Z zakupami to też najgorzej było. Bo na Wielkanoc, wiadomo, każdemuza chabaniną się ckniło. U nas to się przeważnie ćwiartkę świni brało, ale jak kiełbasy zrobiłeś, to już mięsa na nic nie zostało. To się kaszankę, salceson albo i pasztet robiło, a po kiełbasę czy z trochę lepszej wędliny do sklepu szło. Do naszego to na całą wieś rzadko kiedy żeby szynki choćby i na święta rzucili. Jak kto lodówkę albo jeszcze lepiej zamrażarkę miał, to mógł co wcześniej przyszykować. W Wielki Czwartek to już wyprawy po chleb i po śledzie – Sodoma-Gomora – były. Kolejki nikt wtedy nie znał. Kto silniejszy, ten dopadł. Cały dzień taka wyprawa zajmowała, a było, że i wieczoru też sporo. A nie dało się kupić, ile komu potrzeba, tylko ile sklepowa przyznała. Odnośnie do wielkości rodziny dzieliła, żeby każdemu, kto przyszedł, choć po trochu starczyło. Śledzie to się ze skóry obierało i długo w zimnej wodzie moczyło – takie słone były.
Jak kto miał bliżej do sklepu, to wyjrzał co raz i zobaczył – przywieźli już co czy nie. Ale jak kto daleko, to cały dzień miał mitręgi.
Józef postu nie trzyma
Na świętego Józefa – wiadomo – poluzowanie postu jest. Przeważnie to się i tego dnia tak samo postu u nas przestrzegało. Ale jeden raz… Dzieckiem jeszcze byłam, jak u sąsiadów na czas postu ślub ich córki wypadł. Oblubieńca do wojska zawezwali i bał się, żeby mu panny – a urodna bestyjka była – przez ten czas inni nie sprzątnęli. To ją wolał jako żonę zostawić. A że święt Józef nie trzyma postu, to i przyjęcie po ślubie dla sąsiadów i najbliższej rodziny rodzice panny młodej w swoim domu zrządzili. Bez orkiestry było, ale już po godzinie to tak się wesolutko zrobiło i naród tak się rozśpiewał, że sąsiedzi, co do obrządku przed wieczorem poszli, od nowa na przyjęcie wrócili. Dopiero przed północą, że to post już po Józefie wracał, ledwie ich do domów można wygnać było. A ja to wesele do dziś zapamiętałam, bo tam wafelki były, śmietankowe takie, andruty się one chyba nazywały. A nas, dzieci, też tam sporo było. I wszystkie słodkości spragnione. To co tych wafelków na stoły nałożyli, to my je – cabas! i na podwórko z nimi. Za cały post się najedliśmy i wybawiliśmy wtedy.
Piątek
W Wielki Piątek to się u nas przez cały dzień nie jadło. Ulgę to mogły mieć dzieci, jak kamienie na polu zbierały. Jajka na twardo, taki – żartowaliśmy – przedsmak wielkanocnego śniadania dostawały. Bo normalnie to się je na chleb, na cukier sprzedawało. A na nabożeństwie w Wielki Piątek to zapach bardzo wielkopostny był. Ksiądz po wysłuchaniu – a dużo ludzi do konfesjonału stało, choć niedawno rekolekcje były – to powinien żywcem do nieba iść. Jak mu tyle ludzi przez kratki nachuchało, a dużo narodu jednak po śledziu z cebulą albo i po samej cebuli było… A folii żadnej na kratkach wtedy ani ani nie było.
Do kościoła na Triduum to się głównie właśnie w Wielki Piątek chodziło. Więcej jak sześć kilometrów od nas do parafii było. Czyli ze cztery godziny droga i nabożeństwo wypadało. A obrządku ktoś musiał dopilnować, jakoś to gumno ogarnąć. Dzieci przeważnie chodziły. Na piechotę, bo ani szosy wtedy, ani autobusu jeszcze u nas nie było. A jak w kołchoźniku pierwszy raz Gorzkie żale nadali, to teściowa, co już ledwie chodziła, na podwórko, żeby mnie od obrządku zawołać, wybiegła. Wszyscyśmy wtedy płakali.
Sobota
Jak byłam dzieckiem, to najbardziej Wielką Sobotę lubiłam. Jako że byłam w domu jedynaczka, bo tylko braci trzech miałam, to naszykować, ustroić koszyczek i do święconki iść na mojej głowie było. Najwięcej to się do koszyczka jajek obranych i w skorupkach wkładało. Skorupki się woskiem w rozmaite wzorki pisało, a potem gotowało w cebulowych łupinach. Jeszcze pętko kiełbasy, mięsa jakiego trochę, chleb, sól i pieprz. Żeby czym się dzielić przy wielkanocnym śniadaniu było. Na to szydełkowa wykrochmalona serwetka, na niej dopiero co zerwany barwinek. I buteleczka na wodę święconą. Na początku to święcenie pokarmów w trzech domach, które ganki miały, się u nas odbywało. A potem do remizy strażackiej tę święconkę przenieśli i już cała wieś razem się zbierała. Zanim furmanka z księdzem przyjechała, to się i wygadać można było, i od roboty odsapnąć, i zelówki – jako że najwięcej to dzieci ze święconką przychodziło – na placu przed remizą zedrzeć.
Ale najbardziej to się chyba listonosz w Wielką Sobotę cieszył, bo nie musiał się po domach telepać, tylko przed remizą wszystkie pocztówki i gazety dawał.
Niedziela
W niedzielę – najważniejsza Rezurekcja. Ścisk – jak w śledziowej beczce, bo się dwuroczniaki, co to tylko na Boże Narodzenie i na Wielkanoc przychodzą, w kościele pojawiały.
Dużo ludzi to tylko jeden raz za procesją chodziło i – wiu! – od razu do kościoła, do ławki. Za to ja to zawsze całe trzy razy za procesją na Rezurekcji szłam.
Dużo gospodarzy to na schodach przed kościołem stało, żeby zaraz po błogosławieństwie, a było, że i przed, miejsce na drodze zająć. Każdy pierwszy chciał do domu dojechać, żeby mu się owies jak najlepszy urodził. To tłukli konie batem, choć furmanki od kłonicy do kłonicy ludźmi naładowane, bo w Wielkanoc nie wypadało nikogo na drodze, żeby szedł, zostawić.
Po powrocie ojciec najpierw święconą wodą nas, dom i całe obejście święcił. Potem trzeba było jeszcze do inwentarza iść, a samemu po tym dopiero do śniadania siadać.
Zawsze się jajkiem jak opłatkiem, każdy z każdym, dzieliliśmy. A nikt nigdzie tego dnia nie miał prawa wychodzić i gości się też dopiero na poniedziałek spraszało. To się całą niedzielę opowiadało, śpiewało. I zawsze wspominaliśmy księdza dowcipnisia, który na lekcji religii zadawał dzieciom zagadki. Nasza ulubiona? Po niemiecku widelec to gabel, Żydzi zbudowali wieżę Babel. Kto zabił Kaina?
Poniedziałek
Poniedziałek by chyba najlepszy. Już i do kogo pójść i przyjąć można było. Jeszcze święto, ale etykiety już nie trzeba za mocno przestrzegać. Za to wodą – jako że śmigus-dyngus – każdego można oblewać. Wodne pojedynki z sąsiadami równolatkami przeważnie okupione były jakimiś materialnymi stratami. A to drzwi nie wytrzymały, a to malutkie kurczątka uciec nie zdążyły. Ale można się było w poniedziałek oranżady i podpiwku, co to trzeba było umieć go otwierać, już do woli napić. Nie raz buchnął tak, że i ściany, i sufit zachlapał.
Najważniejszy smak? Wielkanoc wtedy musiała być późna, bo już łąka się powoli żółcić zaczynała, ale w studni lód się jeszcze cembrowiny trzymał. To go wyjął ojciec, a mama przez ten czas w kance mleko, śmietankę, żółtka i cukier przyszykowała. Kankę włożyliśmy do wiadra i obłożyliśmy ją lodem. I potem wszyscy czworo żeśmy nią w tym wiadrze z lodem kręcili. Upociliśmy się jak przy robocie w polu, ale warto było. To były najlepsze lody w całym moim życiu.
– Było, minęło – zamyśla się pani Emilia. – Normalna kolej rzeczy. Tak jak i to, że zawsze po smutku Wielkiego Postu radosne zmartwychwstanie nastaje.
Anna Wolańska