Komentarze
Nowa fala?

Nowa fala?

W dzisiejszym świecie trudno cokolwiek do końca zaplanować. Można mieć oczywiście wyznaczone cele, lecz elastyczność jest jak najbardziej wskazana. Nie oznacza to oczywiście, że pozbywam się swoich naczelnych przekonań, ale wyznać muszę, że co do sposobów ich realizacji trzeba mieć dużo zdolności adaptacyjnych. Poniższy felieton także miał mieć inną formę, ale sytuacja na tyle się zmieniła, że postanowiłem i ja pójść innymi tropami.

Noc z wtorku na środę dla większości Polaków była zapewne dość spokojna, gdyż największa część naszego społeczeństwa po prostu wybrała smaczny sen. I dobrze, bo w końcu następnego dnia trzeba iść do pracy i wykonywać swoje obowiązki, a do tego najlepszy jest wypoczęty organizm.

Byli jednak i tacy, którzy postanowili zarwać tę noc, by śledzić to, co dokonuje się za oceanem, a mianowicie wybory w USA. Jak pisałem wcześniej, jest to wydarzenie cokolwiek folklorystyczne dla większości obywateli naszego kraju, jednakże niesie w sobie znaczący ładunek polityczny dla większości świata. Co prawda ekonomiczna część naszego globu swoje centrum już dawno przeniosła do Azji, jednak zależności pomiędzy polityką a gospodarką powodują, że nie można przejść nad tą elekcją do porządku dziennego. Gdy piszę te słowa jest 5.00 w środę i sytuacja w Stanach Zjednoczonych jest na granicy zawału serca. Ostatnie doniesienia (i niech one będą odnośnikiem niezależnie od tego, kto ostatecznie zasiądzie w Gabinecie Owalnym) wskazują na… sytuację patową. Różnice pomiędzy kandydatami wahają się w granicach kilku głosów elektorskich, a języczek u wyborczej wagi przechyla się raz w jedną, raz w drugą stronę (wliczając w to nastawienie komentatorów poszczególnych stacji). Niezależnie od tego, kto wygra, wybory te pokazały pewną ciekawą tendencję o zasięgu globalnym, a przynajmniej wskazującą na pewną erozję systemu niszczącego cywilizację europejską.

Nowa kategoria: biali mężczyźni

W komentarzach przedwyborczych w USA wielokrotnie podkreślano, że kandydat Republikanów może liczyć przede wszystkim na głosy białych mężczyzn. Kategoria raczej publicystyczna, gdyż w samym sztabie wyborczym Donalda Trumpa widać było wiele twarzy i kształtów kobiecych. Użycie jednak tego określenia wskazuje na ciekawą sytuację. Zwolennicy Hillary Clinton w samą noc wyborczą wskazywali, że swój głos oddają na kandydatkę Demokratów, ponieważ za swój główny cel obrała pomoc dzieciom, wspieranie kobiet, podejmowała próby ograniczenia możliwość posiadania broni czy też walkę o prawa środowisk LGBT. Ponadto byłaby pierwszym prezydentem kobietą. Wszystkie te hasła jednoznacznie pokazują, iż Clinton ma za sobą elektorat liberalno-lewicowy. A to oznacza, że publicystyczno-socjologiczna kategoria białych mężczyzn obejmuje tych wszystkich, którym nie po drodze z powyższymi hasłami. Innymi słowy: jest to w pewnym sensie walka o charakter państwa i kształt cywilizacyjny największego kraju należącego do strefy cywilizacji zachodniej. Co ciekawe, agencje o proweniencji liberalnej donoszą, że w kongresie zasiądzie po raz pierwszy od czasu jego powstania muzułmanka. Jeśli przyjąć, że wyznawcy Mahometa na równi sprzeciwiają się konserwatywnym i liberalnym politykom zachodnim, to element wojny cywilizacyjnej widać jak na dłoni. Nie jest to oczywiście domena tylko amerykańska. Ciekawym w tym kontekście było wystąpienie jednego z polityków europejskich, który wieszcząc wygraną Hillary Clinton, twierdził, że da to odpór takim postaciom, jak np. Marie Le Penn. Jeśli dodatkowo weźmie się pod uwagę, że system wyborczy w USA jest tak skonstruowany, że nawet jeśli kandydat otrzyma większość głosów w skali kraju, to po przeliczeniu na głosy elektorskie może się okazać, iż przegrał wybory, to rozmiar przełamania cywilizacyjnego nabiera innego wymiaru. Jest to podział pomiędzy ludźmi, a nie tylko pomiędzy ideami. Biorąc to wszystko pod uwagę, można na bazie słów zwolenników Clinton skonstruować następujące pary opozycyjne, wskazujące na zasadnicze znamiona podziału cywilizacyjnego: jest to walka pomiędzy mądrością dojrzałą a młodzieńczym szaleństwem, pomiędzy prawami naturalnymi a „prawami reprodukcyjnymi”, pomiędzy dominacją obywatela a dominacją państwa i wreszcie pomiędzy naturalną rodziną a konstruktami „rodzinopodobnymi”. Zatem kategoria białych mężczyzn nie jest zbiorowiskiem zwolenników dawnego niewolnictwa, ale raczej konkretną obroną normalnego naturalnego świata (nawet jeśli większość liberalno-lewicowa zapisze się do Greenpeace’u).

Sprowadzić do piaskownicy

Pisząc te słowa, spoglądam w międzyczasie na prognozowane wyniki amerykańskiej elekcji. Obecnie wygrana Trumpa jest coraz bliższa. Ale pomiędzy doniesieniami o głosowaniach poszczególnych stanów pojawiają się też ciekawostki z kampanijnej walki. Niestety, przyprawiają o paroksyzmy śmiechu. Szkoda. Wydaje się jednak, iż jest to działanie poszczególnych medialnych potentatów, którzy poprzez sprowadzenie wyborów do idiotyzmu chcą po prostu wykazać ludziom, iż podstawowy obywatelski sposób realizacji polityki to zwykła zabawa i gierka. Najlepiej widać to było w pewnym reportażu jednej ze stacji amerykańskich, która pokazała, jak w tych wyborach głosowałyby… zwierzęta. I cóż się okazało? Otóż tygrys (symbol drapieżności, ale i skoku gospodarczego) wybrał dynię z podobizną Hillary Clinton, a biały niedźwiedź (zapewne symbol Rosji Putinowskiej) kręcił się wokół owocu z wizerunkiem Donalda Trumpa. Oczywiście, bezsensowność tego zabiegu widać jak na dłoni, co nie przeszkadza pokazywać go jako przykładu dobrej zabawy. Czy rzeczywiście dobrej? To już inna kwestia. Utrzymywanie odpowiedzialności za własny kraj na poziomie ludycznych ekscesów jest co najmniej dziwne. Lecz warto pamiętać, że element wyśmiania przynosi lepszy efekt medialny niż najbardziej pasjonująca debata merytoryczna. Pozostaje jedynie niesmak w ustach. Pomijam już z litości doniesienia typu: Amerykanie po obejrzeniu wyników elekcji zaczęli masowo wyszukiwać w pewnej przeglądarce hasła typu: „emigracja” czy „koniec świata”. Czy czegoś to Państwu nie przypomina?

I jeszcze jeden głos rozsądku

Śledząc doniesienia zza oceanu, zauważyłem jeden z sondaży przeprowadzonych w czasie przedelekcyjnym. 75% ankietowanych odpowiedziało w nim, że oczekuje, iż nowy prezydenta USA odzyska kraj będący w rękach bogatych i wpływowych elit. I nie wydaje się, że jest to przejaw nowej marksistowskiej rewolucji. Wystarczy przyjrzeć się wszystkim krajom z naszego kręgu cywilizacyjnego, a zwłaszcza samej Unii Europejskiej, by bez wątpliwości stwierdzić, iż podstawowym efektem „rewolucji liberalnej” jest ustanowienie instytucji całkowicie oddzielonych od reszty społeczeństwa, a pretendujących do roli wszechwidzących mentorów reszty obywateli. Wydaje się, iż wygrana (lub przynajmniej wysoki wynik) kandydata Republikanów pozwoli wreszcie społeczeństwu wydać swój głos. Nie jestem idealistą. Trump nie jest trybunem ludowym, bo i za nim stoją głosy wielkiego biznesu. Chodzi raczej o to, by zwykli ludzie poczuli, że jednak coś mogą.

Ks. Jacek Świątek