
O postanowieniach
Na początek nad stertą własnoręcznie przygotowanego sylwestrowego jedzenia ustaliłyśmy, że nie będziemy na siłę jadły tego wszystkiego tylko dlatego, żeby się nie zmarnowało. Się lekką ręką wyrzuci i już. Raz w roku - i to w sylwestra zwłaszcza - to chyba można zaszaleć. No i zaczniemy wreszcie choć trochę dbać o siebie - dosyć już tej dyktatury innych. Najpierw - zgodnie z obowiązującym trendem - będziemy ćwiczyć. Bo nie oszukujmy się: nikt nie jest doskonały. A ponieważ, niestety, różne postanowienia niekoniecznie nam się w dotychczasowym życiu materializowały, zdecydowałyśmy, że w ramach lepszej mobilizacji będziemy się mobilizowały obustronnie nawzajem. Bo samemu to na grzyby najwyżej można pójść. Albo nad wodą na złotym piasku leżeć. A do ćwiczeń ktoś motywujący być musi.
Najpierw uradziłyśmy, że będziemy ćwiczyć codziennie. Rano. W dni nieparzyste, czyli poniedziałek, środa, piątek, ja będę motywować, to znaczy budzić i rozbudzać Martę, w parzyste, czyli wtorek i czwartek – Marta mnie. Soboty i niedziele zostawiłyśmy do osobistej dyspozycji. Po krótkiej deliberacji wyszło nam jednak, że chyba lepiej będzie przełożyć ćwiczenia na wieczór. Rano to i tak tyle do ogarnięcia jest. Ostatecznie Marta przekonała mnie zapewnieniem, że czytała w internecie, że wieczorne wygibasy są zdecydowanie lepsze aniżeli poranne. A kto jak kto, ale internet wie. Marta się zresztą tak tymi wyczytanymi w internecie mądrościami przejęła, że chociaż jej mówiłam, że to oczywiste, to i tak mi całą litanię płynących z ćwiczeń korzyści zaprezentowała.
Rozstałyśmy się już dobrze po północy, sprawiedliwie dzieląc pozostałość stołu. Bo jednak doszłyśmy do wniosku, że grzechem byłoby tyle jedzenia zmarnować, a jak już mamy ćwiczyć, to się takie zamrożone albo zawekowane gotowce jak sam raz przydadzą.
Poniedziałkowy wieczór, czyli bite pół godziny, spędziłyśmy na osobnych, ale przecież wspólnie wybranych na YouTubie ćwiczeniach. Wtorek też. I jak już zaczęłyśmy się cieszyć, że dobrze nam idzie, to Marta zawezwanie dostała. Do pilnowania zakatarzonego wnuczka. A z wnuczkiem, w dodatku zakatarzonym, niekoniecznie ćwiczyć przystoi. Marta jednak uczestniczyła w moim trudzie, licznymi esemesami podtrzymując mnie na upadającym z każdą godziną duchu. Ale czy to z przećwiczenia, czy na skutek osamotnienia coś tak mi w kościach któregoś dnia łupnęło, że aż się przestraszyłam. W dodatku najlepszy z mężów autorytatywnie, a może całkiem autorytarnie stwierdził, że w takim razie z moich ćwiczeń więcej strat niż pożytku, no to zaprzestałam. Zaraz po nim zadzwoniła Marta, że skoro połowa już stycznia, a nasze postanowienie było noworoczne…
Pomyślałam, że w sumie to ma rację. Nie ma się co zabijać. Albo to za długo nowy Nowy Rok?
Anna Wolańska