Komentarze
O przekonywaniu

O przekonywaniu

Mam w domku radio. Takie radyjko w zasadzie. Kuchenne. Dumnie sobie stoi wśród innych gospodarskich gadżetów, a pod nieobecność domowników dzielnie ich zastępuje.

Można się z nim przyjaźnić, kiedy mówi, co trzeba, albo obrazić na nie, gdy ma inne niż odbiorca zdanie. Ale zasadniczo jest posłuszne. I - co niezwykle ważne - zawsze pozwala, aby to do słuchacza należało ostatnie w dyskusji słowo. Ale podobnie jak wszystko, co dobre, tak i radyjko któregoś dnia się skończyło. Znaczy - prawie. Wiadomo jednak z klasycznej wypowiedzi, że „prawie robi różnicę”, należy więc pośpieszyć z wyjaśnieniem, iż radio tylko zaniemogło. A niemoc jego objawiła się tym, że mówiło i śpiewało tylko cicho, cichutko, cichuteńko. Ja w zasadzie lubię nie do końca słyszeć, co kto do mnie mówi, ale mój współmieszkaniec - jak się okazało - już nie. Zaczął więc namawiać pudełko, żeby się na wcześniejszą wersję na powrót przerzuciło i zaczęło nadawać, jak trzeba. Kręcił przy tym gałką taką i owaką, nawet wtyczkę z sieci wyjął i z powrotem „do góry nogami” wetknął, ale nic. On swoje, radio swoje.

I wtedy stało się – tak mi się przynajmniej wydawało – to najgorsze. Zdenerwowany współmieszkaniec całkiem rzetelnie trzepnął je – z góry – pięścią. Radyjko chwilę się zastanowiło i… wróciło do starych nawyków. Czyli zaczęło grać, jak trzeba. Mało tego, nie tylko jemu się pamięć odblokowała. I ja przypomniałam sobie, że parę (pomnóż to, Czytelniku, przez ile Ci potrzeba) ładnych lat temu tak właśnie naprawiało się telewizory. Te wielkie skrzynie, w których żarzyły się druciki i świeciły żarówki, i nawet można było uwierzyć, że zmieściło się tam całe pokazywane na ekranie towarzystwo. A kiedy ekran mżył, śnieżył albo uskuteczniał coś na kształt elektrycznych wyładowań, uznanym powszechnie sposobem naprawiania tegoż było pacnięcie telewizora z góry.

Można by powiedzieć: zabytkowe sprzęty, zabytkowa naprawa. Okazuje się jednak, że niekoniecznie. Bo oto informacja z niedawnych dni przywołuje pewne kosmiczne wydarzenie. Otóż jakiś czas temu na planecie Mars wylądowała sonda. W jej skład wchodziło skonstruowane przez polską firmę urządzenie o swojsko brzmiącej nazwie Kret, którego zadaniem było przeprowadzenie badań gruntu Czerwonej Planety. Pech(?) chciał, że już na początku misji maszyneria utknęła. Twardy marsjański grunt skutecznie zablokował robota.

Zdalne sposoby jego naprawienia długo nie przynosiły pożądanych rezultatów. I wtedy zdesperowani inżynierowie postanowili zaryzykować. Jak postanowili, tak zaryzykowali. Czyli nakazali lądownikowi uderzyć wyposażonym w łopatkę ramieniem w wystającą część Kreta. I wtedy… automat znów zaczął działać!

Warte przemyślenia, nieprawdaż? Nie, no, niech nikomu nie przyjdzie do głowy uznać mnie za zwolenniczkę siłowych albo i przemocowych rozwiązań. Ale już tych najprostszych – poproszę.

Anna Wolańska