Komentarze
Obsługa wizerunkowa

Obsługa wizerunkowa

No i się porobiło! Premier polskiego rządu zataił w oświadczeniu majątkowym i w rejestrze korzyści 250 tys. złotych na garnitury dla siebie i na sukienki dla żony, a ponadto na wina po 700 zł. Media donosiły, że jeszcze inne koszta były, ale już nie wspomniały jakie.

 A wszystkie te wydatki zapłacone zostały „ze środków zgromadzonych przez PO”. Nie wiedzieć czemu, najmocniej uczepiono się sukienek pani premierowej. W związku z czym pan premier – niezależnie od miejsca i celu wizyty – musiał się tłumaczyć głównie z fatałaszków małżonki. Bo że on się za partyjne pieniądze ubiera, to obywatele by jakoś przełknęli. Ale małżonka?! No i żeby to jeszcze były sukienki po 400 albo 600 zł za sztukę. Ale do tej liczby potrzeba dopisać jeszcze przynajmniej jedno zero. A kto na tym zarobił? Gosia Baczyńska. Projektantka, której już forma imienia sugeruje, że kobieta nie jest byle kim.
Sukienki podzieliły naród. Na tych, co za i na tych, co przeciwko. Niezależnie od tego należałoby spojrzeć na postawę pana premiera, czyli małżonka, który zachował się bardzo lojalnie wobec połowicy. Nie tylko nie nakrzyczał na nią (jak zrobiłby to statystyczny mąż), ale niczym lew bronił jej (i swojego) imienia. Te sukienki – przekonywał – konieczne są pani premierowej do wykonywania zadań. Właściwie nie ma miesiąca, żeby nie było zadania. Małżonka jest bowiem nie tylko współgospodynią państwowych wizyt, musi też panu premierowi towarzyszyć w przeróżnych podróżach. Czyli reprezentuje państwo polskie. A skoro reprezentuje, to musi wyglądać. A za co kupi, skoro nie pracuje? Nie wiadomo, czy pracy nie może znaleźć, czy co innego przeszkadza? Ale jakby znalazła, to też by niektórzy mogli krytykować. Jak premierowego syna, który żeby nie kłuć swoją pracą w oczy, nawet nazwisko przemienił. Trzeba jednak przyznać pani premierowej odwagę i siłę charakteru, gdyż – jak stwierdził szef rządu – postawiła mu ultimatum, że jeśli ma reprezentować od czasu do czasu państwo polskie, to musi wyglądać. Czyli, jak słusznie przekonuje skarbnik rządowej partii, sukienkowe wydatki związane były „z obsługą wizerunkową premiera”.

Tak czy siak – dyskusja się toczyła. Pewien dziennikarz modowy głośno pochwalił panią premierową (przy okazji ujawniając swoje istnienie), pewien (ogólnie kojarzony) polityk, ekspremier, zganił i rzekł, że za jego czasów było to nie do pomyślenia. Na dodatek wyszło na jaw, że premier polskiego rządu zarabia wiele razy mniej niż np. premier Kenii, a już o Singapurze to nie ma co wspominać. A przecież jesteśmy zieloną wyspą. No to po co było „w ramach oszczędności” likwidować fundusz reprezentacyjny?

Nie mam problemów z sukienkami pani premierowej ani garniturami szefa rządu. Dobrze, że nie chcą powtórzyć wyczynu żony premiera Millera ze spotkania z japońską parą monarszą. Ale śmieszą mnie argumenty mające zaistniałą sytuację usprawiedliwić. Bo jeśli rządowa urzędniczka od zwalczania korupcji z zapałem neofity śledziła aferę z dorszem za niespełna 9 zł, to nie ma się teraz czemu dziwić. Kto dorszem wojuje, może od sukienki zginąć.

 

Anna Wolańska