Komentarze
Ochrona danych osobowych

Ochrona danych osobowych

Dopiero co jakiemuś wysoko postawionemu w hierarchii anglikańskiego Kościoła duchownemu słowo „ojciec” w „Modlitwie Pańskiej” przeszkadzało.

Bo ma patriarchalny kontekst i może być nie do zaakceptowania przez osoby, których doświadczenia z ojcami były destrukcyjne. Jeszczem się z tego nie zdążyła otrząsnąć, a tu hops! - i jak z rękawa magika nowy wyskakuje pomysł. Tym razem - dla równowagi - problem ma być z matką. Wielce zaangażowana we wspieranie społeczności LGBT, w tym w zmiany biologicznej płci, amerykańska klinika z siedzibą na Alasce proponuje odejście od używania słowa „matka” na rzecz neutralnego określenia „producent jaj”.

Może i w ichnim języku to neutralnie brzmi, ale w tłumaczeniu na polski – jedyne, z czym się może kojarzyć, to „chiński sprzedawca jaj” ze starego porzekadła. W przekonaniu autorów opublikowanego przez szefostwo kliniki „poradnika językowego” słowo „matka” obraża osoby transpłciowe, bo mówienie, że ktoś jest „matką”, to nadinterpretacja. Taka osoba być może w ogóle nie czuje się nie tylko matką, ale nawet kobietą. Całej tej idei, realizowanej podobno w imię sprawiedliwości, przyznaję się bez bicia – nie chwytam. Do tej pory naiwnie uznawałam, że matką jest kobieta, która urodziła dziecko. Może być lepszą, gorszą albo całkiem wyrodną, ale jednak matką.

Skoro jednak doczekaliśmy czasów, że zamiast słowa „kobieta” należy używać określenia „osoba miesiączkująca”, a co jakiś czas pojawia się informacja, że mężczyzna urodził dziecko, to jak tu nie zgłupieć. Tym bardziej, że wspomniany wyżej „poradnik” nakazuje też wyeliminowanie słowa „mężczyzna” na rzecz sformułowania „osoby XY”. No i żeby przy określaniu płci najważniejsza była subiektywna ocena jej posiadacza/czki, a nie nazwanie przez lekarza. A skoro – jak powszechnie wiadomo – noworodek nie jest w stanie wyrazić swojego na ten temat zdania, to interpretacja lekarza nadinterpretacją jest. Uff!

W przypadku wspomnianego na początku ataku na „ojca” wydawało mi się, że za ideą takiego pomysłu stała kwestia zaistnienia w publicznej przestrzeni jakiegoś niespełnionego hierarchy. Jeśli chodzi o językowe unicestwienie „matki”, to można by było obciążyć odpowiedzialnością ostatnią falę upałów. Tyle że Alaska niekoniecznie przecież upałami stoi. Czyli muszą być tam inne jakieś klimatyczne niedomogi. A może w to wszystko mocno wmieszane zostało rygorystyczne przestrzeganie danych osobowych. Żeby już całkiem nie wiadomo było, kto jest kto.

Jakby się to wszystko (tfu!) miało ochotę ziścić, to może się okazać, że przyszłe pokolenia dzieci ani ojca, ani matki nie mają. Znaczy tak naprawdę to mają, ale i tak sierotami są. A jak ojca-matki brakuje, to co z dziadkami-babciami przyjdzie zaraz zrobić? Z ciotką i wujkiem potem? Wujenki i stryjów/stryjenki już dawno – w imię nowoczesności – pogrzebaliśmy, więc kto wie, może i do tej nowej awangardy dojdziemy. Czego ani sobie, ani P.T. Czytelnikom wcale a wcale nie życzę.

Anna Wolańska