Od przybytku głowa boli
Po krótkiej wakacyjnej przerwie - szybkie zakupy w niedalekim markecie. Do kosza wrzuca się łatwo, zwłaszcza, gdy nie ma wcześniej zrobionej listy. Później jeszcze tylko zdziwienie przy kasie (hmm… spory rachunek) i dyskretne sprawdzenie paragonu (nie no, na pewno nie, ale co mi szkodzi), czy aby pani kasjerka nie pomyliła się. Wszystko ok. Dalej: pakowanie do bagażnika samochodowego toreb i zatachanie ich z garażu do mieszkania. Pierwsza „skucha” pojawia się już przy rozpakowywaniu zakupów w domu i rozmieszczaniu ich w miejscach do tego przeznaczonych. Ooo, trzeci słoik z musztardą? Myślałem, że już nie ma… I dwa majonezy otwarte w lodówce? Termin ważności śmietany skończył się pięć dni temu. Zapomniany sok pomarańczowy „zakwitł”. Kilka plasterków żółtego sera pokryło się białym nalotem (do kosza!). Parę bułeczek kupionych „na wszelki wypadek” tydzień temu przypomina kamienie. I jeszcze okazało się, że za słoiczkami z konfiturami (dziękuję pani Halinko!) „schowały się” suszone pomidory w oleju, ketchup i kolejny słoik musztardy (czwarty już).
Podobny problem ma zapewne wiele osób. Nie żałuję nikomu, ale zastanawiam się nader często – patrząc na kopiaste kosze w hipermarkecie – kto to wszystko zje? Ile musi być osób w rodzinie, ilu gości przyjedzie na święta, czy pół wioski ma jutro grilla u państwa N. itp. Jeszcze bardziej problem widać przed tzw. długimi weekendami. Kilka razy zdarzyło mi się dumać w kolejce przed kasą, czy aby czegoś nie przegapiłem! Czy nie nadchodzi koniec świata, ewentualnie pandemiczny kataklizm (zamkną nas na miesiąc w domach i zabronią z nich wychodzić!) i trzeba na gwałt zaopatrzyć się w suchy prowiant, papier toaletowy, wodę, makaron, konserwy etc.?
Staram się nie wyrzucać jedzenia, bo to dar Boży – tak uczono nas w domu. Ale zdarza się. ...
Ks. Paweł Siedlanowski